Skip to content

Recenzja Headache – Screenagers

„Ile czasu potrzebuje zespół, aby wyklarować swoje brzmienie? Rok? Dekadę? Trzy albumy, pięć, a może dziesięć? To oczywiście pytanie retoryczne, a odpowiedź uzależniona jest od czynników dyspozycyjnych każdego rozpatrywanego przypadku. Ale nie przypadkowo zadaje je w kontekście recenzji nowego albumu najpopularniejszej Trupy z Gdańska. Od premiery ich drugiego krążka „++” minęły niemal dwa lata. W tym czasie zespół wzbogacił swoje CV o koncerty na dwóch ważnych krajowych festiwalach (OFF Festival, Opener), zebrał parę pochwał od blogosfery zarówno polskiej, jak i zagranicznej (choć trafiały się też ciężkie dissy), a także uwiódł muzycznie Davida McNamee’a, autora strony 20 Jazz Funk Greats, właściciela wytwórni Blue Tapes And X-Ray Records. Poza tym, co najważniejsze, grupa nie próżnowała twórczo, komponując i rejestrując na przestrzeni wspomnianego okresu nowy album. Dziś jego treść jest ogólnodostępna, a wspomniana brytyjska wytwórnia została jego wydawcą. „Headache”, bo taki tytuł nosi nowy krążek, nazwałbym, sięgając do metaforyki premiera Mazowieckiego, grubą kreską postawioną przez zespół po to, by puścić w niepamięć wszystkie swoje poprzednie dokonania. Bo nowy album gdańszczan udziela nam odpowiedzi na postawione wcześniej pytanie. Muzyka Trupy Trupa potrzebowała trzech długogrających płyt, aby w pełni się dotrzeć i dookreślić swój charakter.

Warto na początku wyjaśnić – muzyka na nowym LP kwartetu wcale nie odbiega znacząco nastrojem i przekazem od pozostałej części ich dyskografii. Stwierdziłbym raczej, że jest jej kontytnuacją, konsekwentnym rozwinięciem. No właśnie. Akcent powinien paść na ostatni rzeczownik przedostatniego zdania. Bo „Headache” jest jak odnalezienie sensu w nieustannym maszerowaniu po tych samych terytoriach.

Diagnoza z pierwszego akapitu nie oznacza również tego, że odżegnuję się od swojej opinii dotyczącej poprzedniego albumu Trupy Trupa. Jednak faktem jest, że „++” nie przetrwało u mnie próby czasu. Dwa lata, które minęły od premiery, nieco stemperowały mój entuzjazm do tej płyty. Ale żeby sobie to w pełni uświadomić, potrzebowałem właśnie opisywanego bólu głowy. I na tym zasadza się cała siła tej pozycji – „Headache” umacnia grunt pod nogami gdańskich muzyków, petryfikując ich pogrzebową idiomatyczność, ale jednocześnie rozpościera przed słuchaczem nową paletę doznań. Dociera do sedna. Otwiera rany, które do tej pory sprawiały wrażenie jawnej charakteryzacji. „Headache” naświetliło mi naskórkowość i wizerunkowość dotychczasowych dokonań grupy. Dopiero ta płyta zamienia zabawy w makabryczny cyrk w prawdziwe doświadczenie zepsucia i pożogi dokonywanej z uśmiechem na ustach.

Zaczyna się średnio, bo od utworu „Snow”, który sprawia wrażenie, jakby wyjątkowo, jak na tę płytę, tkwił jeszcze w atmosferze „++”. Właśnie ten kawałek nosi znamiona doszczętnie wyeksploatowanej przez zespół estetyki makabreski. Grzegorz Kwiatkowski wyśpiewuje tu frazę let it snow na tle ciężkich riffów gitarowych; znowu bije nas po uszach dysonans, czarny humor. Jednak od razu zwracamy uwagę na brzmienie. A nawet jeżeli nie usłyszymy go w tym numerze, ujmie nas ono z pewnością w tracku drugim – „Halleyesonme” – już przy klawiszowym intrze. No tak, Michał Kupicz, którego nie trzeba przedstawiać, jest odpowiedzialny za miks i mastering na „Headache”, co pozwoliło nawet spekulować Małgorzacie Halber o wielkości jego zasług dla powodzenia tej produkcji w ogóle (przy okazji, rejestracją materiału zajął się Adam Witkowski, który ma na swoim koncie, poza graniem w takich formacjach jak Gówno, mocno eksperymentalne dokonania wydawane w BDTA). Ale istotne jest przecież też to, że na inny poziom zespół wyniósł również kompozycje. Repetycje nadal są osią utworów, miejscami przeradzają się wręcz w mantrę (vide: świetny, zamykający album „Picture Yourself”). Ale w odróżnieniu od tego, co reprezentowała Trupa dotychczas, kompozycje fantastycznie trzymają w napięciu dzięki przemyślanym crescendom oraz przeskokom forte-piano. Ujmują też momenty bardziej piosenkowe jak „Unbelivable” i „Sacrifice” (ten drugi łatwo wpada w ucho, a popiskujące na drugim planie psychodeliczne gitary ewokują późne Radiohead); wstrząsają świdrujące krautrockowym zacięciem ciężary, takie jak tytułowy „Headache” (ten utwór jest absolutnym hajlajtem tej płyty, a wysłuchany na żywo zostawia trwałe ślady w psychice – wykrzykujący końcowe wersy Wojtek Juchniewicz swoim narastającym wrzaskiem niemal przypomina George’a Clarke’a z Deafheaven). Plusem jest także to, za co wcześniej chwaliłem już zespół, czyli oszczędność słów. Pomimo tego, że grupie przewodzi poeta, o czym muszę po raz kolejny wspomnieć z racji osobistych poetyckich inklinacji, teksty nie są przeciążone żadnym balastem przeintelektualizowania (piszą je zresztą obaj śpiewający). Słowa mają tu działać raczej jak klucze, pobudzać i wzmacniać nastrój kreślony przez dźwięki.

Owszem, można nadal zwracać uwagę na pewne mankamenty grania Trupy jak choćby szwankujący akcent wokalistów czy kliszowość niektórych rozwiązań kompozycyjnych. Ale dla „Headache” są to drobne szczegóły, które nie rozpraszają naszej uwagi, kiedy oddajemy się tej ambiwalentnej przyjemności, jaką jest odsłuch albumu. Cóż, biorąc pod uwagę katalog wytwórni Blue Tapes And X-Ray Records, gdzie swoje płyty wydają m.in. noise rockowy Father Murphy czy Kate Gately (notabene hołubiona przez serwis Quietus), mrok Trupy Trupa zdaje się być od teraz przypadłością rodzinną. Ale pośród głosów porównujących twórczość gdańszczan do wszelkiej maści zespołów – od Swans przez Sonic Youth aż po Tame Impalę (z tym ostatnim porównaniem się nie zgodzę, mimo że twórcy sami przyznają się do tej inspiracji – poza podobieństwem brzmieniowym, warto zauważyć, że Tame Impala reprezentuje zupełnie inny rodzaj wrażliwości), można posłużyć się twierdzeniem, które właśnie w tym kontekście zabrzmi jak największa rekomendacja tej płyty. Trupa Trupa, poza tym, że czerpie jawnie z kilku kultowych zachodnich zespołów, brzmi przede wszystkim wreszcie jak Trupa Trupa. Osiąga to brzmienie tym razem bez zgrywy oraz nadużywania swoich markowych środków (vide: organy). I przy okazji – brzmi zupełnie tak, jak właśnie chciałem, żeby w przyszłości brzmiała.”

Rafał Krause, www.screenagers.pl

FacebookTwitter