„Długo nosiłem się z napisaniem recenzji nowej płyty gdańskiego zespołu TrupaTrupa. “Headache” faktycznie przysporzyła mi spory ból głowy. Ale w dobrym znaczeniu. Tak, to możliwe. No i ponownie, jak to bywa w przypadku tej formacji, wywlokła emocjonalnie na lewą stronę egzystencji.
Długo to może mało powiedziane. W przypadku recenzji ponad dwa miesiące to lata świetlne. Muszę jednak przyznać, że wyszło mi to na dobre. Jak i samej recenzji także. Wszystko dzięki temu, że spokojnie mogłem zagłębić się w nowy materiał Grzegorza Kwiatkowskiego i spółki. Mogłem pozwolić na to, aby każdy dźwięk przekuł mój mózg. Mogłem pozwolić na to, aby każde słowo wielokrotnie przeszyło moją świadomość, dając możliwość mnogich interpretacji. Mogłem w końcu pozwolić sobie na porównanie “Headache” z poprzednim, równie świetnym albumem “++”. Dzięki temu nie ma tu suchej analizy.
Wydaje mi się, że ten tekst powstaje w dobrym momencie. Przede wszystkim dlatego, że płytą zespołu TrupaTrupa wciąż się wszyscy zachwycają, a poza tym dlatego, że za dwa tygodnie będziemy mogli tego materiału posłuchać na Open’er Festival. To może być milowy krok dla zespołu. Nie dość, że “Headache” ukazała się pod szyldem brytyjskiego Blue Tapes, czyli jednej z najważniejszych niezależnych wytwórni w Europie, gdzie wydają takie zespoły, jak Tashi Dorji, Katie Gately czy Father Murphy, to jeszcze ma okazję pokazać się na jednym z największych festiwali w Europie.
Biorąc pod uwagę, że muzyka, jaką wykonuje gdański zespół zazwyczaj była zarezerwowana dla publiczności offowej, to naprawdę spore wyróżnienie. Tym bardziej, że “Headache” to dużo bardziej przystępny materiał niż chociażby takie “++”. TrupaTrupa zawsze był hermetycznym zespołem. Mało mówił na swój temat, niewiele pojawiał się w mediach społecznościowych, swoją twórczość kwitował krótką generalizacją “alt rock”. To wszystko sprawiło, że gros recenzentów i krytyków zaczęło przyszywać im wszelkiego rodzaju łatki lub porównania. Czy to w przypadku płyt, czy konkretnych utworów. Że tu słychać coś, tam kogoś, a tam to już w ogóle nie wiadomo kogo. Trzeba przyznać, że efekt był dla zespołu dobry – dzięki takim głosom zyskał sporą popularność. Trudno stwierdzić czy to był zamierzony efekt czy też przypadek, który wyniknął z takiego, a nie innego podejścia do funkcjonowania w przestrzeni medialnej.
Co do samego wydawnictwa, to należy powiedzieć, że powrót do klasycznego nagrywania albumu, wyszedł zespołowi na dobre. “++” była zdecydowanie zbyt hermetyczna, żeby mogła zafascynować szerszego odbiorcę. Oczywiście, miało to swoje plusy, jednak była to płyta ciężka. “Headache” nie jest wiele lżejsza, ale dużo lepiej skalibrowana. Na “++” słychać ten swego rodzaju patos, którego nadały nagrania w synagodze. Tym razem jest mniej nadęcia i rozdmuchania. Laik by stwierdził, że nowy krążek TrupyTrupy to po prostu nieskomplikowane gitarowe granie. Kiedy jednak spojrzymy na wszelkie dotychczasowe nagrania zespołu, to muzyka nigdy nie była skomplikowana. Ona była jedynie tłem dla tekstów. A może nawet opowieści. Teksty Kwiatkowskiego i Juchniewicza to wiersze, do których została dograna ścieżka dźwiękowa, dzięki której – po zamknięciu oczu – możemy sobie wyobrazić fabułę. Według własnego uznania. To właśnie jest największy plus gdańskiego zespołu – teksty mają tak szerokie spectrum, że każdy może je zinterpretować po swojemu.
Najlepiej na “Headache” pokazuje to tytułowy utwór. Dziewięciominutowa niemalże etiuda jest kwintesencją tej płyty. Leniwie rozpoczynający się utwór z każdym kolejnym taktem się rozkręca, żeby w końcu osiągnąć hipnotyzujący i transujący szczyt, gdzie w kółko powtarzany jest wers “I dreamt of the wet and dry, I dreamt it was low and high”. I taka jest właśnie ta płyta. Pełna uniesień i nagłego pikowania. Pełno tu gry na emocjach odbiorcy, czyli tego, co najważniejsze w sztuce.
Kiedyś napisałem, że z twórczością TrupyTrupy nigdy nie było mi po drodze. Po prostu stoimy na dwóch przeciwległych biegunach muzyki alternatywnej. Nie oznacza to jednak, że nie lubię tego, co robią czy że deprecjonuję ich dokonania. W żadnym wypadku. Jest to muzyka ciężka w odbiorze, często niedostępna i potrzebująca dużo czasu na to, żeby się do niej przekonać. Tak też jest w przypadku “Headache”. Dlatego, jak wspomniałem na początku, cieszę się, że nie pisałem tej recenzji na gorąco. Bo nie zauważyłbym tych wszystkich smaczków muzyczno-lirycznych, które muzycy zawarli na płycie.
No i na koniec warto znów zauważyć w tym wszystkim Blue Tapes. Wytwórnię, która może nie jest gigantem na rynku, jednak zauważyła potencjał w naszym rodzimym zespole. Zawsze tego typu rzeczy cieszą. Bo dzięki temu echo po “Headache” rozniosło się po całej Europie, a nie jedynie po kraju i niektórych obrzeżach.”