Skip to content

Wywiad na łamach Gazety Magnetofonowej

„Trzeci album gdańskiego zespołu Trupa Trupa, już jakiś czas temu dopracowany w studiu pod okiem Michała Kupicza, czeka na październikową premierę. Dawno nie było w rodzimej muzyce gitarowej tak sprytnie zapowiadanego i mocno oczekiwanego albumu, jak Jolly New Songs. Mój rozmówca, Grzegorz Kwiatkowski, twierdzi, że to nie strategia, lecz przypadek. Zanim zaczęliśmy wywiad, przeprowadzony na czacie komunikatora internetowego, muzyka Trupa Trupa zaskoczył mnie pytaniem: Mam pisać jak zwykle, niedbale i szybko?

Nie jest tak, że ludzie po poecie spodziewaliby się wiecznej dbałości o język, poprawność, bronienia zasad mowy i pisowni?

Grzegorz Kwiatkowski: Na żywo potrafię złośliwie zwracać uwagę na błędy językowe, z tym że sam mówię tak sobie, zatem jest to podwójnie nieładne. Z kolei na czacie facebookowym chodzi na ogół o jak najszybsze dotarcie z informacją do osoby x i nie chodzi tutaj o żadne subtelne informacje, ale raczej o umówienie spotkania w Teatrze Leśnym i tego typu tematy.

Czyli trochę jednak poeta stojący na straży języka?

Jeśli stoję na straży, to tylko swoich najbliższych przyjaciół i rodziny, z kolei oni zwracają mi uwagę na moje ubytki etc. Nie spoufalam się z obcymi i nie zwracam im rzecz jasna uwagi.

Zaczęłam od języka, bo zastanawia mnie ta kwestia w twórczości zespołu Trupa Trupa – uparcie trzymacie się angielskiego, a przecież kto, jeśli nie uznany poeta ma prawo, doświadczenie w posługiwaniu się pięknym polskim językiem, razem z jego pułapkami, sztuczkami stylistycznymi, SZ-ami i RZ-ami. Więc czemu nie po polsku?

Mamy dwie piosenki po polsku: Koszula w kwiaty i Opór, i do dzisiaj uważam, że się bardzo udały. Wychowaliśmy się jednak na muzyce śpiewanej w 95% po angielsku, więc ten przeważający angielski wyszedł intuicyjnie. Jesteśmy wobec niego ostrożni, sprawdzamy go pod lupą. Bardzo trudno jest śpiewać i pisać po angielsku tak, aby potem było to odczytywalne, a nawet chwalone na przykład w Wielkiej Brytanii albo USA.

Nie ma w was potrzeby wyrażania się przez język polski? Dlaczego jest to takie trudne?

Ja wyrażam się przez język polski w poezji. Big beatowe czy rock’n’rollowe melodie są bardzo trudne w starciu z językiem polskim, tak po prostu jest. Ale nie trudność zdecydowała o angielskim – jeśli czujemy coś po polsku, to śpiewamy po polsku (np. Koszula w kwiaty i Opór). Nie mamy odgórnych założeń projektowych i jeśli nam się zachce i wszyscy tak poczujemy, to będziemy śpiewać po niemiecku. To właśnie muzyka i sztuka jest dla nas formą wolności i robieniem tego, czego często nie możemy robić w normalnym życiu społecznym, kiedy musimy robić to, co powinniśmy według kogoś robić.

Sztuka jest zatem takim wentylem?

Prawdopodobnie jedynym miejsce, w którym czujemy się tak dobrze. Pewnie wentylem, ale też autonomią, rezerwatem, naszą kwestią, która niby łączy się ze światem, ale jednak to świat na naszych zasadach.

Sztuka autonomią, a cała reszta jest…?

W dużej mierze obowiązkiem, dobrze że mamy swoje autonomiczne sfery, może nie w pełni, ale jednak w bardzo dużym stopniu.

Jak dzielisz światy – codzienne życie, zespół i jeszcze poezja? To wygląda tak, jakby wszystkie z nich były dość mocno odseparowane. Nie przelewasz do tekstów piosenek swojej poezji albo narzekań na prozę życia, nieprawdaż?

Ubieram się wszędzie tak samo i chyba zachowuje tak samo, może rzeczywiście wynika z tego, że jednak autonomia i rezerwat wykraczają poza zespół, ale dość autonomiczne jest po prostu całe środowisko w którym żyję. W Trupie wszyscy piszemy teksty i muzykę, moja poezja i teksty piosenek są raczej ciemne, więc jednak te rzeczy, mimo że tego nie chcę, łączą się, ale to nie mój zamiar. Dużo młodych ludzi jest bliska nihilizmowi i my jako Trupa nie stanowimy tutaj wyjątku. Oczywiście pytanie jak się z tego nihilizmu uwolnić albo żyć z nim, ale i z godnością.

Dlaczego nie chcesz, żeby to się łączyło?

Nikt z nas nie lubi opcji pt. poeta w zespole, staramy się być tak demokratyczni i przyjacielscy jak to możliwe i robić razem tyle ile wlezie. Nie chcemy wybijania kogoś do przodu.

Stanowicie zbiór tak różnych osobowości, że ciężko sobie wyobrazić wybicie któregokolwiek z was do przodu. Macie na pokładzie malarza, grafika i człowieka robiącego bardzo dobre zdjęcia i reportaże etc.

Łączy ich ogromna pokora i skromność i szacunek do siebie, to bardzo dobrzy i bardzo skromni ludzie, nie jest to słodzenie, ale twarde fakty.

Ale potrzebowaliście chyba troszkę dobrego feedbacku ze strony doświadczonych słuchaczy, żeby się nieco ośmielić? Mimo tego, że jesteście cały czas świadomi własnej wartości – feedback dość mocno pomógł?

Miło, kiedy osoba z tak dużą znajomością branży muzycznej jak Bartek Chaciński cię chwali, to przyjemne. Albo szef Sub Popu który przyjeżdża do twojej sali prób – to równie przyjemne, ale jednak to niczego nie zmienia w kwestii priorytetów, a są nimi wspólna radość i praca duchowa, tzn. odrabiamy swoje duchowe lekcje w sali prób tak dobrze jak możemy i to my mamy być w pierwszej kolejności zadowoleni z płyty i piosenek. Łatwo jednak się w tym zatracić, w pewnym zamknięciu na świat, np. w graniu 5 koncertów rocznie, jak to u nas przez długi czas bywało.

A dowartościowanie?

Dowartościowaniem jest zadowolenie z kompozycji, z piosenki skomponowanej w sali prób albo z gotowej produkcji płyty, jeśli akurat wyszła dobrze.

Jak ty i twoja wrażliwość odnajdujecie się w tym „rock’n’rollowym” świecie?

Mamy mało do czynienia z takim światem, zatem dobrze. W pewien sposób jakoś tam się docieramy, np. niedawno graliśmy wieczorem na dużej scenie dużego festiwalu, przeżyliśmy i nie żałowaliśmy, aczkolwiek małe zaciemnione miejsce w stylu londyńskiego Cafe Oto (w którym zespół grał koncert w sierpniu zeszłego roku – przyp. red.) to ideał. Sęk w tym, że powinno grać się świetnie w każdych warunkach. Przez długi czas dość wybrzydzaliśmy w kwestii koncertowych miejsc i przez to koncertowo dopiero teraz stawiamy dość mam nadzieję trafne kroki, wcześniej było z tym różnie, najważniejsze były same kompozycje na próbie, a potem proces produkcyjny. Od pewnego czasu zauważamy, że przez duży nakład pracy i odpowiednią konstrukcję dramaturgiczną da się też grać bardzo satysfakcjonujące dla nas koncerty.

Gdyby była taka możliwość – od tej pory możecie zajmować się tylko muzyką, żyć tylko z niej. Poszedłbyś w to?

Jeśli dodałabyś do tego poezje i mieszkanie w Gdańsku Wrzeszczu, to poszedłbym w to.

Życie w trasie wymagałoby opuszczenia Gdańska co jakiś czas. I tu można wrócić do pytania: jak ty byś się w tym odnalazł?

Bardzo nie lubię zmian więc zmieniam się jeśli naprawdę muszę.

Czyli jednak nie do końca poszedłbyś. Wyobrażasz sobie takie zaangażowanie? Miałoby to sens?

Wydaje mi się, że nikt z nas sobie tego tak nie wyobraża. Każdy z nas musi pracować/czytać/malować/robić zdjęcia/projektować i komponować. Ale to nam nie grozi – nagrywamy piosenki, wydajemy płyty i rzeczywiście gramy teraz więcej, ale wszystko jest w porządku i w normie.

Wyobraża, nie wyobraża – zastanawiam się tylko czy taka wizja jest dla muzyka jeszcze atrakcyjna. Bo takie oddanie niesie za sobą pewnie więcej ograniczeń.

Dla nas nie jest aż tak atrakcyjna.

Jesteście normalsami, w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu; na scenie ubieracie się w zwykłe ciuchy. Nie ma potrzeby szaleństwa, chociaż na scenie? Nie chodzi mi tylko o ubranie, ale zachowanie, może jakieś pozy, gesty, słowa, nastrój, cały anturaż na scenie.

Muzycy, których muzyki słuchamy i na której się wychowaliśmy i wychowujemy ubierają się raczej normalnie, aczkolwiek to jest najmniej istotne. Konfekcja zespołu Fugazi to raczej koszulki, krótkie spodenki i trampki, ale chodziło tam nie o ubiór, a o to co działo się na scenie i to są rzeczy, które można podziwiać i do których można dążyć ale nigdy na zasadzie kalki i naśladownictwa a poziomu duchowego nasycenia. Rzeczy, o których mówisz wynikają z natury muzyki, a nasza muzyka jest posępna, raczej smutna i czasami gęsta, to nie jest sytuacja rozrywkowa. To w zasadzie też odpowiedź na wcześniejsze pytania o trasy i styl życia. Zachowujemy się tak, jak się zachowujemy, tzn. tak jak samo nam to wychodzi, możemy nad sobą pracować, ale nie w kwestii mody, teatru i stylu bycia, a tylko i wyłącznie nad kompozycjami i temperaturą przyjaźni i zrozumienia pomiędzy członkami zespołu. Czuję i czujemy potrzebę częstszego grania tak, aby czuć się w tej sytuacji swobodniej. I od pewnego czasu częściej gramy i czujemy większą swobodę, ale mamy odrazę do udawania i robienia show, więc jeśli w przyszłości będziemy się zachowywali w sposób x to znaczy, że naprawdę będziemy w stanie x.

A jak widzisz tę przyszłość? Wybacz sztampę, ale naprawdę mnie to ciekawi.

Nie zastanawiamy się nad tym teraz i jak próbuję zastanowić się w tej chwili na siłę to też nic nie widzę. Ale np. gdy słucham All Things Must Pass George’a Harrisona to czuję, że to jest to i dobrze byłoby robić coś takiego. Rzecz jasna po swojemu ale w tym stopniu nasycenia. Oczywiście każdy z muzyków ma swoich ulubieńców, aczkolwiek Harrison jest raczej wspólny. W muzyce chodzi nam o robienie najlepszej możliwej muzyki, ale ora et labora, musimy pracować, pracować, grać i pracować. Ale też obserwować, uczyć się.

Jesteś dobrym obserwatorem tego, co dzieje się na rynku i tego jak działa wasz zespół?

Jestem wewnątrz zespołu więc nie jestem najlepszym obserwatorem.

Czy jednoczesne piastowanie stanowisk członka zespołu i PR-owca zespołu to celowy zabieg, czy może tak po prostu sprawy się potoczyły?

Gdyby tego od nas nie wymagano, to byśmy tego nie zrobili. Zajmuję się PR w pracy zawodowej, zatem te umiejętności wykorzystałem w pracy zespołowej. Wszystko co robię staram się robić pedantycznie i wręcz robotycznie i czasami wręcz niestety obsesyjnie co może być i jest dla wielu osób męczące, ale na szczęście kwestie PR od czasu wydania zremasterowanej wersji Headache (druga płyta zespołu) zostały przejęte przez wydawców w pewnej mierze. Przy wydaniu Jolly New Songs PR zajmują się labele i ich agencje. Za polską dystrybucję i promocję jest odpowiedzialna wspaniała Antena Krzyku, zatem będę miał więcej czasu na samą muzykę i bardzo mnie to cieszy.

Każdy wnosi do zespołu umiejętności z działek, którymi zajmujecie się poza muzyką – ty PR, Tomek i Wojtek projekty graficzne, to się dopiero nazywa praca zespołowa.

Każdy wykorzystuje swoje zdolności, ale to ma swoje granice. Jak zobaczyłem co działo się z Headache remastered to opadły mi ręce – i z radości i z marności mojej dotychczasowej pracy
Robiłem ile mogłem i tak dobrze jak mogłem, ale to było mało i wiele osób uważało, że to nieetyczne. Wiele osób myśli, że rzeczy dzieją się same z siebie, jak w idealnym świecie, że do sali prób początkującego zespołu puka wydawca i zabiera w świat. Może czasami tak się dzieje? Nie wiem. Na pewno trzeba mieć szczęście do ludzi, których spotyka się na swojej drodze, trzeba mieć tez w sobie dużo pracowitości. Na całe szczęście jestem albo byłem jedynym PR-owym panem w Trupie, pozostałe trzy osoby mają nie tylko stosunek obojętny, ale raczej alergiczny wobec działań PR. I dobrze, to też tworzy dobry balans i sytuację, w której najważniejsza jest duchowość. Kwestie wydawnicze są drugorzędne, PR-owe również.

Czy wasza muzyka jest w jakimś stopniu dochodowa?

My w jakimś symbolicznym sensie żyjemy również z muzyki, nie wyłącznie, ale zarabiamy na muzyce, tzn. koncertach, merchu i tak dalej, ale to wszystko niewielkie pieniądze, ale jesteśmy z tego zadowoleni i to również miłe.

Co zawarliście na tej płycie oprócz wspomnianego pesymizmu?

Ciężko mi powiedzieć co dokładnie zawarliśmy, wydaje mi się że ta płyta jest najmniej deklaratywna z naszej strony, jest w pewien sposób dziwna i naprawdę nie potrafię opowiedzieć o tym inaczej i lepiej. Headache była bardziej klasyczno-psychodeliczną płytą, a nowe drzewo pod tytułem Jolly New Songs jest bardziej skarlałe i ma dziwne kształty. My ze swojej lekcji duchowo-domowej jesteśmy zadowoleni, lepiej nie mogliśmy tych puzzli ułożyć, ale każdy kto będzie słuchał podejmie własną decyzje co do oceny tego materiału.

Najmniej deklaratywna?

Tak mi się wydaje, że wyszło nam takie dziwadełko więc nie wiadomo co ono deklaruje. Z jednej strony Only good weather i The Love Supreme, z drugiej Leave it All. Najważniejsze, że my jako zespół czujemy, że jest to organiczna całość i nam się to składa.

Jaki jest sposób na ogarnięcie zbioru tak różnych kreatywnych osobowości w sali prób, podczas pisania czy nagrywania piosenek?

Panuje u nas równość i każdy z nas ma różne wizje muzyczno-dźwiękowo-duchowe, czasami te same; zatem czasami jest gładko i przyjemnie, a czasami trudniej. Potem okazuje się, że ten trud się opłacał. Zespół jest ciężkim psychologicznie terytorium, bo jest to praca na emocjach i łatwo siebie nawzajem urazić, a przecież każdy z nas ma rację, swoją rację. Ale jakoś nam się udaje, myślę, że nigdy nie byliśmy lepszymi przyjaciółmi i nigdy nie byliśmy lepiej zgrani niż teraz.”

Rozmawiała Ania Nicz, Gazeta Magnetofonowa

FacebookTwitter