„Tekściarki i tekściarze, wykonawczynie własnych utworów i autorzy cudzych piosenek opowiadają o kulisach swojego fachu. Od Doroty Masłowskiej i Jacka Kleyffa do Grzegorza Kwiatkowskiego i Leszka Wójtowicza.
Jaka jest pana ulubiona piosenka i dlaczego ta właśnie?
“Karuzela z madonnami” Zygmunta Koniecznego i Ewy Demarczyk. Właściwie każda piosenka z albumu “Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego” jest moją ulubioną piosenką. Uważam, że to najlepszy polski album, który może śmiało funkcjonować obok dzieł Szymanowskiego. Albo obok muzyki popowej i stricte rozrywkowej. Myślę, że ten album wygrywa we wszelkich ważnych dla mnie kategoriach i z wielką gracją wręcz niepozornie deklasuje przeciwników. Wydaje mi się, że większość wspaniałej sztuki rodzi się w cieniu jakichś wielkich kataklizmów, które samoistnie powodują przetapianie i przewartościowanie. I Ewa Demarczyk, i Zygmunt Konieczny mają metryki wojenne. Bardzo możliwe, że takie wojenne dziecięce doświadczenie w dużym stopniu zbudowało ich układ nerwowy. To oczywiście takie moje gdybania. Ja tak tłumaczę sobie to wspaniałe dzieło. Ale pewnie przyczyn jest wiele.
Jak można nauczyć się pisać piosenki? Co pomogło panu w osiągnięciu tej umiejętności?
Wydaje mi się, że to jest zawsze jakiś proces intuicyjny. Grasz sobie, coś pod nosem śpiewasz, brzdąkasz – aż nagle uznajesz, że usłyszałeś w tym chaosie coś, co nadaje się do dalszego rzeźbienia. Kluczem jest selekcja, ponieważ ciekawa muzyka może znajdować się wszędzie, tylko należy dany fragment powiększyć pod mikroskopem. Zmodyfikować pod swój układ nerwowy, pokleić z innym zmodyfikowanym fragmentem i po prostu stworzyć z tych fragmentów nową całość. Chyba najwięcej zależy od postawy naiwnej i dziecięcej, dzięki której można się dziwić, i robić rzeczy nie po coś i dla kogoś, a ot tak. Z czystej witalności, potrzeby ruchu i zabawy. W tworzeniu piosenek niezwykle ważne jest też otwarcie na drugiego człowieka, wiara w niego i jego pomysły i miksowanie tego ze swoimi pomysłami. Tak, aby powstała jakaś nowa jakość i siła. Wiele z piosenek Trupa Trupa jest melodyjna i wręcz popowa, ale jednak coś tam nie gra, bo pod spodem jest grząsko i czuć bagno. Bardzo często wygląda to tak, że ja odpowiadam za takie liryczne wręcz popowe melodie, a mój przyjaciel z zespołu Wojtek Juchniewicz niszczy je swoimi partiami basowymi. Ten styk wydaje się nam optymalny. Oczywiście zespół to cztery osoby, więc nie chcę redukować pracy nad piosenkami do dwóch osób. Każdy z naszej czwórki ciągnie linkę w swoją stronę. Wypadkową jest piosenka. To ciągnięcie finalnie kończy się zawsze połowicznym kompromisem, czyjejś wizji jest więcej niż mniej. Nie da się tego zrobić matematycznie, automatycznie i równościowo. Ale po to jest przyjaźń, żeby po prostu sobie ufać i godzić się na coś, co pozornie jest nam obce.
Niektóre dźwięki w naszym języku są dość trudne do zaśpiewania. Co sprawia największe problemy w pisaniu po polsku?
Trupa ma w swoim repertuarze dwie piosenki po polsku. Wydaliśmy je na naszej debiutanckiej EP-ce w 2010 roku. Pisanie po polsku to ogromny problem, ale wydaje mi się, że w piosence “Opór” i “Koszula w kwiaty” wybrnęliśmy z tego dobrze. Wydaje mi się, że w ogóle pisanie to ogromny problem.
Czy pisał pan kiedyś w innym języku niż polski? Jak pan to wspomina?
Gdy byłem mały, to znaczy miałem 4 albo 5 lat, chowałem się za fotel, nagrywałem się na magnetofon i śpiewałem ciągle: “Love love love”. To było w okresie fascynacji nie tylko Beatelsami, ale też Papa Dancem i New Kids on the Block. Pisanie po angielsku, który nie jest twoim pierwszym językiem, to dopiero problem. Chyba nawet większy niż pisanie po polsku. No bo jak ustrzec się kopiowania i pozerki, która wręcz prosi się o materializację? U nas ten problem został – mam taką mocną nadzieję – rozwiązany przez skrajny tekstowy minimalizm, który otwiera drzwi do wieloznaczności. I jednocześnie łączy się, na przykład, z filozofią pesymizmu – na zasadzie ziemi jałowej dookoła nas i w nas. Większość zagranicznych słuchaczy i recenzentów naszej muzyki zwraca właśnie uwagę na teksty, zatem chyba tragedii nie ma. Ten poobijany statek w stylu Molly Aida – okrętu z “Fitzcarralda” Wernera Herzoga – jakoś sobie radzi i płynie, ale zdecydowanie w swoim tempie i na swoich zasadach.
O czym chciałby pan napisać piosenkę, ale jeszcze się to panu nie udało?
Po pierwsze w Trupie kompozytorów jest czterech, więc dana piosenka nigdy nie jest całkowicie moja. Ona zawsze należy do nas wszystkich, w sensie nie matematycznym a duchowym. Po drugie nigdy nie planuję tego, o czym mam śpiewać. Na ogół jest tak, że gramy, a ja coś sobie mówię pod nosem. Na ogół wiele prób później okazuje się, że to już gotowy tekst. Z tym, że to jest właśnie coś w rodzaju: “No one /No way /Nowhere”. Potem okazuje się, że to ma ręce i nogi, ale w trakcie komponowania nie wiadomo, co to. Albo wiadomo – naiwne dziecięce wyrażanie emocji. Z tym, że jak już ten tekst powstał, to mam często satysfakcję z tego, że zazębia się z muzyką. I o dziwo ten stop ma moc. Ostatnio śpiewam taki tekst w obrębie całej piosenki: “Everyone’s fault/ Everyone is mistaken”. No i potem myślę sobie: czy tutaj chodzi o pochwałę relatywizmu, czy też jego podważanie? Już po skomponowaniu dorabiam sobie różne historie i interpretacje do tego, co już jest. W każdym razie, czym dłużej żyję, tym mniej piszę tekstów w piosenkach. I tym krótsze są moje wiersze. I tym rzadsza jest moja gra na gitarze. Myślę, że jestem blisko minimalistycznego muru, za którym nic nie ma. Ale może właśnie to, że nie ma za nim nic, jest jakimś rozwiązaniem i nie należy się takiego kierunku obawiać.”