Kim byłby Grzegorz Kwiatkowski, gdyby nie został poetą i muzykiem, członkiem zespołu Trupa Trupa?
Który artysta wywarł na ciebie największy wpływ?
W dziedzinie muzycznej – Glenn Gould. W dziedzinie literackiej – Czesław Miłosz łamany na Thomasa Manna i Thomasa Bernharda.
Bez czego nie wyobrażasz sobie pracy twórczej? Jakie rytuały towarzyszą ci w pracy?
Wydaje mi się, że czym czyściej, tym lepiej i czym bardziej monotonnie, tym lepiej. To jedyna sztuczka. W pewnym sensie robię to samo w ten sam sposób od kilkunastu lat. Ta monotonia pozwala mi na skupieniu się na uprawie mojego pola, które z biegiem czasu zamieniło się z powodu tej pedantyczności w dół.
Gdybyś zaczynał od początku, co innego mógłbyś robić zawodowo?
Mam taki jeden plan ratunkowy: założenie firmy dbającej o groby i porządkującej cmentarze. Czyli praca na świeżym powietrzu w pięknych okolicznościach przyrody, przy jednoczesnym ciężarze filozoficznym.
Który z istniejących utworów (dowolna dziedzina sztuki) uważasz za arcydzieło?
Głosuję podwójnie: “Czarodziejska Góra” Thomasa Manna i “Umarli ze Spoon River” Edgara Lee Mastersa.
Ulubiona postać literacka albo ulubiony bohater filmowy?
Hans Castorp z “Czarodziejskiej góry”. Przez to, że ciągle utrzymywał się w zdziwieniu i niedojrzałości. Chciałbym dysponować przez całe życie podobną aparaturą, oczywiście gdybym jednocześnie nie krzywdził innych.
Idealna ksiązka w podróży to?
“Czarodziejska góra”.
Do jakiego miejsca w Polsce zabrałbyś kogoś, kto byłby tu po raz pierwszy?
Do ogrodu dendrologicznego w Wirtach, 70 kilometrów od Gdańska. To moje ulubione miejsce.
Ulubiony napój lub ulubione danie?
Kasza gryczana, trzy jajka sadzone, pomidory z czosnkiem i oliwą. Do tego dwa białe Kit Katy na deser.
Pierwsze zarobione pieniądze?
W czasach wczesnolicealnych pracowałem w piekarni Cymes. Zajmowałem się wypiekaniem ciastek francuskich. Pracowałem tam, żeby kupić pierwszą gitarę elektryczną.
Najszczęśliwsza chwila w twojej karierze?
Bardzo nie lubię słowa kariera. Generalnie wszystko, co spotkało mnie najgorszego i było najbardziej kryzysowe, potem okazywało się czymś paradoksalnie najszczęśliwszym i najbardziej artystycznie owocnym. Aczkolwiek, już tak czysto hedonistycznie szczęśliwie i wycieczkowo, były to wyjazdy albo rezydencje literackie – zatem głosuję na rezydencję w Wiedniu i w Grazu. Szczególnie w Grazu, ponieważ mieszkałem na zamku na górze usytuowanej pośrodku miasta. A w kategorii muzycznej stawiam na koncert na świeżym powietrzu na paru tysiącach metrów na górze w Chamonix, z Mont Blanc za plecami i występ na kalifornijskim festiwalu Desert Daze na środku pustyni.
Autor: Filip Lech