„Małe makabreski codzienności. Historie ludzi, do których los dopisał nazwisko. Mr Artur Schopenhauer w nieskończoność uczący się życia i… nie myśl teraz o matce mały Arturze, ona ci już nie pomorze, nie słuchaj, nie słuchaj. Bezimienni mali muzykanci. Janko-muzykanci wystukujący swoje małe życiowe dra-matki paluszkami w fortepian. Tempo! Tempo! Tempo! EineKleine Todesmusik. Forte! Forte! A pod koniec życia opaść z sił i w jej ramionach dokonać Piano! On był malutki? Czy on był malutki, czy już może całkiem dorosły chłop? Pieta! I piano-oddech. Podróżni udający się do Szwajcarii proszeni są o z-głoszenie się do od-prawdy. Odprawiają potem małe horrenda na kartkach pocztowych do swoich krewnych, miłości, homofobiczne strachy. Boję się. Boję się mowy nienawiści. Nie znajduj w swojej wierze [wierzę, wierzę] usprawiedliwienia do nienawiści… A może on udaje. Udaje się do tych trzech klubów dla gejów, choć mówi, że nie ukrywa, że nosi w sobie odrazę do pedałów. Nie-ukrywa się ów za maską prawdziwego… właśnie, kogo, tego od krzyża na placu przed? Pan Cogito… ergo sum, co myślał? Co on sobie do jasnej cholery myślał? Że tak, że nie? Że wyjścia nie było i napisu exit z sytuacji? A ja? Co ja bym zrobił chcąc mówić tak, tak, nie, nie. Nie, nie ukrywam w piwnicy żydów, nie palę, nie kłamię, nie przeklinam, nie grzeszę i w sumie nie jestem złym człowiekiem… tylko tak jakoś. Gdzie w Alpach spadł Ikar? W wierszu go nie ma, jest tylko duchowny na wycieczce, śniada chłopka z dużym dekoltem, miasteczko i droga prowadząca do nikąd. Z-nikąd ratunku, z-nikąd pomocy. I zaparł się o godzinie 16:17 po trzykroć i przestał wierzyć. Urzędnik Bogusław, którego imię nie pada błogosławiony bądź. Za oknem święte miasto Jeruzalem. Za wysokim oknem aleje zwane przeze mnie Dżeruzalemy. Już nie święte. Tako rzecze, Mr Arturze. Czy też masz sarnie oczy, mężczyzny, którego widziałem wczoraj w metrze. Sarnie oczy, spłoszonej. Nie uciekaj. Nie uciekaj. Przytul się do mnie. Znów jadę do Davos. Nie, to sanatorium Ottolautz. Byłbym się pomylił, bo młode kobiety nadal świszczą płucami i myślą że to śmieszne. Jesień już panie… Piję zieloną herbatę z opuncją figową. Wiersz też, jakbym gasił pragnie-nie. Wier[s]z.
I kolejny co osłabia moją odporność na słowa. Osłabić, osłabić. Małe słowne ba-śnie-nie braci Grimm. Wielka kochanka przechadzające się brzegiem jeziora Świteź. Czeka, czeka… na śmierć w 33 aktach samouwielbienia i z ręki kochanka 33 ciosy nożem, którego nie ma, bo ona dożyje starości-straszności-śmieszności, a na łożu śmierci mignie jej życie w 33 obrazach, scenach z życia. Morbio… Gdzie leży miasto, ziemia Morbio, morbio… Urlo. Wróciliśmy jak do Tomaszowa, najmilszy… i było nam lepiej. Na chwilę.
A słowo ciałem się stało, krwawiącym, broczącym, ciałem się stało i zamieszkało między nami. Tak chciał poeta. Tako rzecze!”