„Jeden ze znakomitych rosyjskich umysłów, Eugeniusz Zamiatin, napisał kiedyś, że wybitny poeta zawsze był Kolumbem, bo choć poezja tak jak Ameryka istniała na wieki przed nim, on jeden potrafił odkryć w niej swoje Eldorado. Wprawdzie trudno dziś zapewne o ludzi pióra podzielających to zdanie, ale alegoryczne myślenie przydać się może artystom innego typu – na przykład rockmanom. Ci bowiem, ponad 50 lat po Beatlesach, doskonale wiedzą, że proste Love me do rewolucji nie czyni.
A jednak trzy wiosny temu dziewczyny jeszcze raz założyły sukienki w groszki i roztańczyły ciała nie w rytm elektronowego postukiwania, lecz niczym ich matki dały ponieść się gitarowym riffom. W sercach zagościł ponownie dawno niewidziany, czerwcowy romans z koszulą w kwiaty i czapką Kawasaki w rolach głównych. Wielu na pewno chciałoby poznać receptę na podobny sukces, ale historia popkultury dowodzi, że nie jest to takie proste, a być może sam diabeł macza gdzieś palce.
Panowie z trójmiejskiego zespołu Trupa Trupa nie stworzyli w 2010 roku kolejnego muzycznego Ulissesa w metrum 7/4, pełnego instrumentalnych przechwałek . Postawili na przebojowy szyk rock and rolla okraszony doorsowskim brzmieniem klawiszy. Może się to wydawać banalne, ale jeśli dodać błyskotliwie napisane, pełne rozmaitych nastrojów teksty, wszystko naprawdę mogło się podobać. Wydana wówczas debiutancka epka oraz wypuszczony rok później longplay zapewniły grupie spore uznanie (m.in. nagrodę Sztorm roku 2012, fundowaną przez Gazetę Wyborczą), możliwość wystąpienia na scenie Alter Space podczas festiwalu Open’er oraz we foyer gdyńskiego Teatru im. Witolda Gombrowicza (nagranie z tegoż koncertu emitowane bywa w TVP Kultura). Zatem, biorąc pod uwagę mnogość krajowych szarpidrutów, kariera muzyków Trupy wydaje się rozwijać całkiem przyzwoicie.
Trwający obecnie kwiecień oprócz wiosny przyniósł nowy album pomorskiej formacji. Co za ulga, ty żyjesz! – zapewne podśpiewują sobie niektórzy fani. Nagrywany przez ostatni rok materiał z oszczędnym jak zwykle tytułem ++ przynosi jedenaście świeżych kompozycji, które oficjalnie światło dzienne ujrzały 27-ego dnia bieżącego miesiąca.
Co przenikliwsi słuchacze zauważyli pewnie, że styl grupy z płyty na płytę swoiście ewoluuje. Zamiast w opisywaną wcześniej radosną przebojowość i młodzieńczy piosenkowy impet artyści coraz wyraźniej brną w muzyczną „mięsistość”, bardziej niż na początku dają się „porwać” instrumentalnemu żywiołowi, zachowując oczywiście swój rock and rollowy rezonans. Już Lp znacznie różniło się od Ep (jak już wspomniano – tytuły stosują oni raczej oszczędne) nie tylko brakiem tekstów w polskim języku, ale również jeszcze większym szafowaniem rockowymi konwencjami, nieco bardziej rozbudowanymi technicznie utworami i czymś w rodzaju rozszerzonej refleksyjności, a także brnięciem w stronę konceptualną i niezadowalaniem się wypuszczaniem jedynie kolejnych „chwytliwych” refrenów.
Ciągłość tego procesu mamy sposobność dostrzec od razu na trzecim albumie. Otwierające go I Hate natychmiast obdziera ze złudzeń odbiorców liczących na Koszulę w kwiaty 2. Mroczne, nieco dziwaczne, ale ciekawe współbrzmienie znanych ze wcześniejszych płyt organów i zdecydowanie inaczej brzmiących gitar, które nie wygrywają już kinksowo-beatlesowych akompaniamentów, lecz prowadzą słuchającego ku zadumie – tak muzycy Trupy „wrzucają na głęboka wodę”. Jeśli bowiem wcześniejsze ich dokonania miały w sobie więcej skoczności niż kontemplacji, tutaj mamy do czynienia z sytuacją zupełnie odwrotną. Najważniejsze, że w takowym wydaniu Trupa Trupa prezentuje się całkiem nieźle.
Melancholijny klimat z I Hate przedłużony zostaje niejako przez następujące po nim, hipnotyczne Felicy. Obu tym utworom wokale nadają sporo żywiołowości – w pierwszym przypadku dramatycznego wręcz typu (po mocno dosadnym wykrzykiwaniu śpiew milknie, zaś ewokowana przez niego ekspresyjność kontynuowana jest w sferze instrumentalnej), w Felicy zaś bardziej subtelnej, przywołującej skojarzenia z Pink Floyd. Na pewno dwa inicjujące ++ utwory znamionują nową jakość w twórczości zespołu. Oczywiście Trupa Trupa nie zrezygnowała z użytkowania konwencji tkwiących bliżej „londyńskiej ulicy” i po dwóch początkowych, refleksyjnych kompozycjach następuje skoczne Miracle. Tutaj znowu słyszalny jest vintage-nastrój z poprzedniego longplaya, przyozdobiony chwytliwą partią basu. Podobnie jak track nr 7 – See you again, piosenka ta pozwala ożywić, rozbujać odbiorcę, w tym przypadku może i przygotować go na prawdopodobnie najciekawszy, środkowy moment ++.
Pierwsze zderzenie z Over, czwartą ścieżką zarejestrowaną na albumie, zapewne będzie zaskakujące lub przynajmniej nietypowe. Inicjujący ją wokal zawodzący a cappella Over and over and over again… w początkowej fazie wcale nie zwiastuje tego, co przynosi dopowiedziane, a raczej dokrzyczane your birth. Wtedy właśnie pojawia się niezwykle melodyjny, miękko zagrany refren, w którym prostej, osadzonej na podstawowym pasażu partii gitarowej wtóruje trąbka. Ta zaś nadaje niebanalny patos całemu temu wykrzykiwaniu, po raz kolejny przemycając pierwiastek dramatyczny do muzyki Trupy. Gdy słuchacz da się kilkakrotnie ponieść śpiewnej frazie (raz kończonej na birth, a raz na death), myśląc o tym, że czeka go jeszcze rockowa zwrotka, strącony zostaje na ziemię ironicznie wypowiedzianym I hope you’ll find a better place / I hope you’ll find a better way. Zaraz jednak znowu odzywa się dumna trąbka, ponownie over and over and over…, wszyscy się kołyszą, a tu kolejne uspokojenie, gitary przygaszone, trąbka na „pół ustnika”, jak gdyby coś odbierało głos. Całość brnie ku subtelnemu decrescendo, zarówno w wymowie, jak i w formie. Kontynuacją Over jest Here and then, pseudooptymistyczny, przywołujący skojarzeniem z finałem Żywota Briana numer piąty.
Psychodeliczność rozbrzmiewa na dobre w Sunny Day. Straszliwie skrzecząca, klawiszowa „melodyja” nałożona na niepokojącą strukturę basu i perkusji deformuje w nietypowy sposób brzmienie wokalu, tym razem nieco przypominającego Morphine. Jedna powtarzana fraza przeplata się tu z tą właśnie piekielną przygrywką, by „wybuchnąć” na końcu mrocznym, długim trylem strunowym z grobową do bólu wstawką klawiszy.
Gdyby płyta zakończyła się w tym momencie, jej wydźwięk stałby się absolutnie mroczny. Możliwe, iż w ten sposób zostałaby ciepło przyjęta na polskim rynku, ponieważ lokalni melomani raczej nie przepadają za zbytnimi komplikacjami nastrojów. Ale oto zaczyna się wściekłe See you again, pobudzające, szaleńcze, idealne do klaskania. Być może utwór słuchany pojedynczo, bez długiej sesji z ++, nie robi wielkiego wrażenia, lecz w obrębie poetyki całego albumu ma on niesamowite znaczenie.
Im dłużej słuchamy płyty, tym bardziej zaczynamy przyrównywać ją do opowiadanej historii, a może nawet szaleńczego monologu, gdzie pomieszane bywają przeróżne sposoby wyrażania emocji. Choć Home, track numer 8, to „najsłabsze ogniwo” na ++, nie wyobrażam sobie, by całość mogła się bez niego obejść. Właśnie przez nadzwyczajną spójność kompozycji twórczość ta jest w stanie obronić się przed krytyką. Progresywne Dei to ostatni zryw w ”narracji” albumu. Później już tylko dwie delikatne, powolne, kołyszące do snu ballady – Influence i Exist. Ostatnie dwie minuty to jednak przyspieszenie tempa i zamknięcie kompozycyjnej klamry, które nie daje zasnąć i zostawia słuchacza w swoistym ,,biegu”.
Trupa Trupa – jak niemal wszyscy muzycy rockowi – to artyści biorący pod lupę młodość. Wcześniej jednak przedstawiali ją w sposób bardziej powierzchowny, ukazując typowe powiązane z nią skojarzenia. Tym razem ich wizja ma wymiar szerszy. Odtwarzają oni moment przełomowy, kres młodzieńczego funkcjonowania, w którym nihilizm rzeczywistości daje o sobie znać, wywołuje szok. Dzięki swobodnemu, postmodernistycznemu podejściu do spuścizny rocka, członkowie Trupy osiągnęli ekspresywny i zapadający w pamięć efekt. Teksty o prostej konstrukcji, wzbogacone niebanalnie skonstruowanym akompaniamentem, nabierają na tym albumie olbrzymiej, estetycznej wartości, rozumianej nie tylko z perspektywy muzyki, ale również literatury oraz teatru.
Należy polecić najnowszy twór trójmiejskiej grupy temu gronu słuchaczy, które śledzi zapisaną na krążku muzykę od początku do końca. Niegdyś było ich wielu, dziś należą raczej do mniejszości. Ale nigdy nic nie wiadomo we współczesnym świecie, gdzie modne potrafi stać się na przykład noszenie szalików w pełni szalejącej wiosny. Życzyć więc trzeba Trupie, by w rzeczywistości pełnej niespodzianek należała do tych pożądanych. Ma ku temu spory potencjał.”