„Kim jest kobieta? Gdzie jest jej miejsce? Jakie role wypełnia i co musi zrobić, żeby sprawdzić się na równi w nich wszystkich? Takie, banalne w gruncie rzeczy i powtarzane wielokrotnie przy najróżniejszych okazjach, pytania zadali sobie zapewne członkowie grupy Polka Dot, zanim przystąpili do tworzenia swego najnowszego spektaklu. I odpowiedzieli na nie w zgoła niebanalny sposób. O ile co do treści same odpowiedzi zbyt zaskakujące nie są, o tyle forma ich przedstawienia okazała się nader wciągająca, intrygująca i atrakcyjna.
Trudno właściwie jednoznacznie zaklasyfikować najnowsze dzieło tej efemerycznej, multimedialnej formacji. Bo składa się na nie co najmniej kilka elementów: jest trochę teatru tańca, jest element muzyczny w formie bardzo krótkiego, składającego się z jednej tylko piosenki, koncertu zespołu Trupa Trupa, jest projekcja video, jest trochę słuchowiska radiowego w postaci wyciągniętych z dawnych poradników tekstów o hodowli zwierząt, jest szczypta poezji, są elementy performance’u, a nawet instalacji.
Choć to wyliczenie może sprawić wrażenie stylistycznego i formalnego bałaganu, w tym spektaklu nie ma nań zupełnie miejsca. Wszystkie elementy znakomicie ze sobą współgrają i uzupełniają się nawzajem. Będący swego rodzaju mottem całego przedstawienia wiersz Grzegorza Kwiatkowskiego, poświęcony losowi kobiety kochającej zupełnie nieprzystosowanego do rzeczywistości geniusza, znakomicie wprowadza w temat i klimat przedstawienia. Idealnie zgrywa się z nimi także znakomita scenografia, składająca się ze sporego zestawu metalowych sprzętów domowych, przypominających raczej narzędzia tortur albo okazy wydobyte z postindustrialnego śmietnika niż wyposażenie ciepłej i przyjemnej kuchni – największe wrażenie robi w tym kontekście oczywiście prawdziwa hałda wgniecionych, zniekształconych bębnów do pralek automatycznych. Świetnie sprawdza się też pomysł na podkład muzyczny, będący swego rodzaju multiplikacją naturalnych odgłosów, dochodzących ze sceny – kiedy tancerka Ula Zerek bierze do ręki nóż, w głośnikach słuchać zwielokrotnione odgłosy krojenia.
Tym co bardzo skutecznie spaja ten cały pozorny stylistyczny misz masz w jedną całość jest właśnie Ula Zerek, tańcząca między maszynkami do mięsa i wbitymi w pień nożami, wcielająca się w stereotypową kobietę, realizującą wszystkie przypisane jej przez społeczeństwo role. Jest więc jednocześnie matką i kochanką, opiekunką i dziwką, wciela na scenie w życie rozpropagowany przez hitlerowską propagandę model 3K: Kinder, Kuche, Kirche (dzieci, kuchnia, kościół). Zerek radzi sobie doskonale, zarówno kiedy imituje domowe czynności, kiedy usypia wyimaginowane dziecko i kiedy kusząco wysuwa biodro. Bardzo wyraziście stosuje też dwa środki, które mogą świetnie posłużyć jako interpretacyjne wskazówki dotyczące treści tego spektaklu: albo stosuje bardzo klasyczne, baletowe techniki, jakby chciała podkreślić, jak bardzo miejsce kobiety w świecie oparte jest na tradycyjnych wartościach i sposobach życia, albo posuwa się do schematycznego odtwarzania powtarzających się gestów, jak lalka, a może lepiej – robot, zaprogramowany do wykonywania ciągle tych samych zadań.
W prawdziwej lawinie środków i pomysłów, zastosowanych w tym spektaklu nie giną na szczęście bardzo ważne symbole, które tworzą najważniejsze przesłanie spektaklu – choćby ten, najbardziej chyba wyrazisty i poruszający, polegający na ubieraniu przez tytułową istotę kolejnych roboczych fartuchów, przeznaczonych do różnych zadań – niby innych, a jednak przecież dokładnie takich samych. I kiedy Zerek w jednej z ostatnich scen spektaklu zdejmuje je z siebie po kolei, zostając w samej bieliźnie, dotyka prawdziwego sensu kobiecości. Ale wtedy zostaje już tylko z zespołem Trupa Trupa wykrzyczeć brutalną piosenkę, że to co dobre, już dawno odeszło i się skończyło.”
Przemysław Gulda, Gazeta Wyborcza