Skip to content

Recenzja Spalania – Biuro Literackie

„Już kiedyś przeczuwałem, że ciężko będzie Grzegorzowi Kwiatkowskiemu porzucić obraną drogę wiersza i wybrać się w mniej znane rejony poetyckie. Każdą książką potwierdzał, że jeszcze nie wszystko w tej formie zostało powiedziane, a także, że nigdy nie poczuje się na tym polu spełniony. Oczywiście nie oznacza to, że uprawia autoepigonizm. Niełatwo byłoby przypiąć tę łatkę komuś, kto stara usunąć się w cień Innego/innego i oddać mu własny głos. Za każdym razem wybrzmi on trochę inaczej, pokieruje nas do Gdańska, na Śląsk, na osobliwe terra incognita, a może nawet na jakieś zupełnie nieistotne pola chowające czyjąś rozpacz, która doprowadziła do tragicznej śmierci.

Jako rzecznik zmarłych, poeta wydaje się twierdzić, że „my, którzy umiemy mówić, musimy być głosem dla tych, którzy mówić nie potrafią”. Ta maksyma katolickiego kapłana, Oscara Romero, wkomponowuje się w dotychczasowe gesty autora Spalania, budując narrację na podstawie nieznanych nam historii lokalnych. Poeta, osobnik uprzywilejowany, mający wyrazisty i mocny głos, a także nieporównywalnie większą od Victora Oswina Puttricha szansę na bycie usłyszanym, czuje na sobie obowiązek przywrócenia pamięci po poległych, niezależnie od ich statusu, kondycji psychicznej czy kariery zawodowej. Każdemu zmarłemu i każdej zmarłej należy się pamięć. „Poeta pamięta”, ale zupełnie inaczej niż u Miłosza. Noblista zamienił się w surowego moralistę, życzącego śmierci autokratom i przestrzegającego przed armią pisarzy, gotowych do nieustannego przypominania. Kwiatkowski pamięta zaś w sposób nieporównywalnie skromniejszy, z większą czułością i poszanowaniem autonomiczności jednostek – nie są one jedynie ciążącym sumieniu wspomnieniem, którym można komuś grozić. Oto ludzie w całym ich jestestwie: porzucony przez ojca syn, matka ukrywająca się w lesie wraz z płaczącą córką, rolnik i ksiądz umierający w czułym uścisku. Nie ma tu miejsca na nekropolitykę. Poeta jako naczynie, które wypełnia się dawnymi przeżyciami po to, by oddać innym ich świadectwo – to chyba najbardziej wyróżnia Kwiatkowskiego na tle współczesnej poezji polskiej, która idzie bądź to śladem Miłosza, pisarza z ciężarem moralnym, bądź Świetlickiego, zamkniętego na osobiste doświadczenie i ironicznie celebrującego swoje iluzoryczne odosobnienie.

Dużo bardziej niż w poprzednich Radościach z 2013 roku widać, z jakim złem muszą się zmierzyć ludzie, którym został oddany głos w wierszach. Owszem, nigdy nie było zbyt wielkich wątpliwości, autor w epitafijnych tytułach konkretyzował wydarzenia w czasie, a niekiedy i w przestrzeni. Nawet w jeszcze wcześniejszym Osłabić, zamykającym poprzednią poetycką trylogię, zdarzało nam się znaleźć obcobrzmiące, germańskie imiona i nazwy, sugerujące podróż w czasie do Danzig. Tym razem, w przeciwieństwie do wymienionych książek, nie tylko ofiary otrzymują głos. Ich oprawcy, zbrodniarze wojenni, także otrzymują należne im miejsce w tej historii. Takie uzupełnienie potęguje nastrój przygnębienia i nieznającego sprawiedliwości zła. Otóż Adolf Eichmann zostaje określony mianem niemieckiego drwala, a Wilhelm Koppe – dyrektorem fabryki czekolady. I jest to przerażające, a zarazem niedalekie od prawdy, zwłaszcza gdy skonfrontuje się to z rzeczywistą, powojenną już, historią. To, co najbardziej uderza, to napięcie zawarte w słowach „drwal” i „dyrektor fabryki”, precyzyjnie odzwierciedlające trwogę o bezkarność napastników, bezsilność ofiar. Niepokój budzi dodatkowo mniemany rytm pracy drwala-siepacza i dyrektora-komendanta fabryki-obozu. Wykorzystując te napięcie oraz powtarzającą się frazę „na podmokłych terenach u zbiegu Wisły i Soły”, poeta buduje pełną opowieść o czasach holokaustu. Brak ciemiężycieli w Radościach był artystycznie uzasadniony, ale trzymanie się tamtej wizji mogłoby odebrać Spalaniu odpowiedni wyraz i naraziłoby tom na wtórność. Być może zakończenie trylogii będzie już tylko głosem byłych esesmanów? Patrzę na to z niemałą nadzieją, zwłaszcza że autor wybiera się niebawem na stypendium do Grazu, gdzie zbrodniarze wojenni kończyli Akademię Medyczną. Oddanie im głosu świetnie kontrastowałoby z historiami Buzi Wajner i Dory Drogoj.

Zostawię jednak poetykę udzielania głosu za sobą, inaczej musiałbym się powtarzać. Wszyscy wiemy, jaki duch patronuje poezji Kwiatkowskiego. Nie dodam też już nic o złu w wierszach, które zostało rozpracowane przez wielu recenzentów i wiele recenzentek w wielu recenzjach. To już znamy, te rejony zostały zbadane, a strategia autora nie opiera się na zaskakiwaniu i wprowadzaniu czytelników w labirynty, z których nie ma wyjścia. Tę brutalną zabawę zostawia neolingwistom.

Spalanie zrzeka się liryczności wręcz programowo, już na wstępie przywołując prostą prawdę o świecie:

tak to już jest
żadnych wyrzutów sumienia
nowe życie spycha i dopala stare

energia
energia

spalanie
spalanie

Bardziej fizyczność niż ulotne uczucie, impresja. Uczucia potraktowane z dystansem, jako – być może – zwyczajne reakcje chemiczne. A może, po prostu, język ma odzwierciedlać to niewzruszenie, które jest wynikiem przeżycia wstrząsających wydarzeń? Czy wspomniana matka, ukrywająca się z córką w lesie, nie jest już w stanie wzruszyć się tragedią i jej mowa nie reaguje już na takie sytuacje? Wtedy istotnie nie pozostaje nic innego jak cykl pozyskiwania energii i jej spalania. A przynajmniej tak właśnie może to wyglądać dla zewnętrznego obserwatora, któremu „spalanie” nie kojarzy się już z piecami krematoryjnymi, a bardziej z, nie przymierzając, kaloriami czy papierosami.

To właśnie wykorzystuje Kwiatkowski. Ten język nie jest poetycki, ale tylko czeka na jego upoetycznienie, na kontekstualizację. Dlatego przeraża drwal, dlatego ubranie galowe kojarzy się równocześnie ze ślubem i pogrzebem. Potrzeba nadania kontekstu objawia się szczególnie wyraźnie w wierszu „dać”. Nawet choroby i wirusy mają imię, więc należy dać imię również dziecku, bo to utrzyma je w ryzach, „uspokoi je”, nie pozwoli na jakiś szalony przekręt i nieporozumienie. Największy lęk odczuwamy przed nieznanym, a nienazwane jest siłą rzeczy nieznane. Znaczenia, które na sobie znanych zasadach przylepiają się i odklejają od słów, wzbudzają podobny niepokój, doskonale zastosowany w Spalaniu.

Wiersz ma być jak najprostszy pod względem formalnym, żeby nie odwracał uwagi od istotniejszego celu, jakim jest skupienie go na próbie wysłowienia ogromu ludzkiej tragedii. Próbie właśnie, bo autor unika frenetycznego opisu, co zdarzało mu się jeszcze w Radościach. Zresztą można przypuszczać, że bohaterowie tych wierszy w czasach zagłady również nie mieli czasu i możliwości na zbyt wylewne wersy, a pamiętajmy, że ich głos jest głosem poety.

Gdybym miał gdzieś umieścić Kwiatkowskiego na poetyckiej mapie Polski, to – pomijając zupełnie geograficzne prawidłowości – ulokowałbym go gdzieś bliżej Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Obaj wydają się na tyle osobni, że aż podobni w swoich obsesjach, żalu i utracie. Nie ma jednak w Spalaniu tego groteskowego humoru co w Kochance Norwida, z pewnością też forma sonetu jest obca gdańskiemu autorowi. Łączy ich zaś poczucie podróży w czasie, unikające anachronicznego stylu wierszowania, a także brak klasycystycznego zachwytu nad światem. Dawne czasy – tak, ale razem z ich umarłymi. W pełnej swej istocie. Tożsamość Dyckiego jest oparta na pograniczu ukraińskim, a Kwiatkowskiego – na spornych terenach Polski i Niemiec.

Spalanie mówi nam właśnie trochę o polskości, a właściwie o tym, czego w tej polskości brakuje (i to właśnie bardzo podobne do wierszy Dyckiego). Nie mamy już za sąsiada Innego, z którym moglibyśmy się porównywać.

kim teraz są?
jak potoczyły się ich losy?

upokorzeni
wyssani
wyblakli
masowi

Pyta, i odpowiada, podmiot wiersza „urodzić IV”, który postanawia w końcu ich opuścić. Sytuacja przypomina trochę to bezsilne pragnienie pozostania z boku podczas Zagłady, a okrutna konstatacja „powinien się nie urodzić!”, stanowiąca puentę, równie dobrze może zostać włożona w usta ofiary, kata lub świadka. W każdej z tych opcji objawia się silne poczucie winy, które nauczyliśmy się chować w najgłębszych pokładach nieświadomości. Jesteśmy ubożsi o samowiedzę, jesteśmy ubożsi o tych, których straciliśmy – zdają się mówić te wiersze.

Jeśli zgodnie z zamiarem autora Spalanie jest częścią większej, trylogicznej całości, to musimy najnowszy tom potraktować jako rozwinięcie opowieści. Istotnie tak jest. Wprowadzony został nowy pogląd na rzeczywistość w postaci cieszących się przywilejami esesmanów; odnajdujemy przedwojenne i powojenne przebłyski, które są ściśle powiązane z interesującą nas historią; coraz bardziej poznajemy Innego. Jest w tym jakiś zamysł dotychczas kojarzący się głównie z beletrystyką. Czy to oznacza, że zbliżamy się do końca? W domyśle: końca wojny? I czy w ogóle wojna kiedykolwiek się kończy, czy może już zawsze będziemy ją kontynuować, tylko w innych warunkach? Wiersze Kwiatkowskiego nie pozostawiają we mnie wątpliwości, że zmarli wciąż żyją, nawet jeśli tylko w czyjejś pamięci, i że domagają się sprawiedliwości – usłyszenia oraz zrozumienia ich historii.”

Marcin Sierszyński, www.biuroliterackie.pl

FacebookTwitter