„Czy ja dobrze słyszę słowa tej piosenki? O czym ty śpiewasz? Czy to typowe dla polskich zespołów, że tak lekko używają słowa »gwałt«? Uważam, że ta piosenka jest nieco obraźliwa” – pisała przy okazji ubiegłorocznego Off Festivalu pewna amerykańska krytyk muzyczna do Grzegorza Kwiatkowskiego, gitarzysty i wokalisty Trupy Trupa. Amerykańska krytyk najwyraźniej założyła, że słyszy źle. Wszak w erze poprawności politycznej nawoływanie do gwałtów nie uchodzi za stosowne. Tymczasem amerykańska krytyk słyszała dobrze. „Wish you were raped / Wish you were dead” (Abyś została zgwałcona / abyś umarła) – śpiewa Kwiatkowski w piosence „I Hate”. O nawoływanie do gwałtu jednak nie chodzi. Nic bardziej mylnego. Album „++”, z którego pochodzi piosenka, jest przewrotny i mroczny, ale z pewnością nie zachęca do czynienia zła. Trupa Trupa powstała w 2010 roku. Jak sam Kwiatkowski przyznaje – z pychy i narcyzmu. Nie pamiętam, czyj to był pomysł. Może mój, może wspólny. Jesteśmy małym towarzystwem ludzi, którzy dobrze się rozumieją, lubią brzydotę, ale nie stronią od moralizowania. A że przy okazji umiemy grać na różnych instrumentach, więc założyliśmy zespół.
Krzysztof Miękus: Co było pierwsze? Poezja czy muzyka? Czujesz się bardziej śpiewającym poetą czy poetyzującym muzykiem?
Grzegorz Kwiatkowski: Trudno mi siebie postrzegać jako muzyka lub poetę. Jedno i drugie słowo jest żenujące. Wychodzenie z gitarą na scenę i darcie się do tłumu ludzi na widowni z natury swej jest żenujące. No może Lou Reed i John Cale śpiewający piosenki ku pamięci Andy’ego Warhola („Songs for Drella”) nie byli żenujący, ale większość innych tzw. frontmanów jest. Jako artysta mam poczucie wstydu. Zresztą samego słowa „artysta” też się wstydzę.
To czemu to robisz?
W jednym z wywiadów Roman Polański opowiadał, że jego droga do sztuki zaczęła się właśnie od popisywania się w harcerstwie. Dostrzegł bowiem, że gdy opowiada coś przy ognisku, to wszyscy z uwagą go słuchają, a jak proponuje, by coś zrobić, to wszyscy to robią. Potem ktoś go wysłał do radia, do teatru, aż w końcu trafił do filmówki. Widać, sztuka wyrasta wprost z dziecinady i szczeniackiego popisywania się.
U ciebie też zaczęło się od wygłupów w harcerstwie?
Owszem, byłem w harcerstwie i właśnie za wygłupianie zostałem z niego wyrzucony. Ale u mnie już tak na poważnie rozpoczęło się od Herzoga. Nie pamiętam, czy to była „Zagadka Kaspara Hausera”, czy „Szklane serce”, ale to były filmy, które dosłownie otworzyły mi umysł. Obejrzałem je w ramach jakiegoś przeglądu, w czasach licealnych. Herzog potrafił w swoich starych fabułach budować niesamowicie nośne metafory poetyckie. To dzięki niemu zrozumiałem, czym jest i czym może być siła poetyckiego obrazu i metafory. Myślę, że te filmy otworzyły we mnie potrzebę opowiadania.
Określasz się mianem poety?
To słowo źle mi się kojarzy. Bo przylgnęła do poezji łatka czegoś zmurszałego, kawiarnianego, krakowsko-leniwego, na wskroś mieszczańskiego… Choć z drugiej strony, każda sztuka jest mieszczańska. Nie znam sztuki wyrosłej na polach kukurydzy. Ona zawsze wyrasta z kontaktu z cywilizacją, która rozwija się przecież głównie w miastach.
Wyjeżdżasz czasami poza miasto?
Nie lubię podróżować. To nie żadna fobia. Po prostu nie przepadam za wyjeżdżaniem z Gdańska. Z drugiej strony – gdybym mógł sobie wybrać, gdzie miałbym mieszkać, pewnie powiedziałbym standardowo, że na wsi. Polskie miasta są obrzydliwe, większość została zburzona podczas wojny. Za to wieś to wieś. Nosi w sobie pamięć strasznych historii, ale nie widać tego w architekturze. A ja jestem raczej pesymistyczny i gdy patrzę na architekturę naszych miast, to popadam w jeszcze większe osłabienie. A np. lis polujący na kury mnie nie osłabia, lecz wzmacnia.
Byłeś na wsi ostatnio?
Byłem w pewnym malutkim miasteczku na wschodzie Polski. Trafiłem tam na święta Wielkiej Nocy. Podczas kolacji jedna z kobiet mówi do mnie, że jest im bardzo miło, bo gdzieś przeczytali, że Grzegorz Kwiatkowski śpiewa, pisze wiersze i opublikował tomik „Powinni się urodzić”. To taki wspaniały tytuł na święta! Poprawiam ją, że tytuł brzmi „Powinni się nie urodzić” i że to była cała trylogia m.in. o wojnie i Zagładzie. No i wtedy się okazało, że to jednak nie jest dobry tytuł na święta.
Wciąż wracasz w swoich wierszach do II wojny światowej, pogromu Żydów. Dlaczego?
Mam przekonanie, że to, co się wtedy wydarzyło, m.in. tutaj, na terenie Polski, było czymś skrajnym i wyjątkowym. I odpryski tej wyjątkowości widzimy i czujemy do dzisiaj. Jesteśmy naznaczeni tymi wydarzeniami, jest nimi naznaczona nasza zbiorowa pamięć i przestrzeń. Kraj, w którym żyjemy, powstał na zgliszczach wojny, więc siłą rzeczy nosi tę wojnę w swoim DNA. A ja próbuję jakoś zrozumieć to, co się wtedy wydarzyło, i opowiedzieć o tym swoimi słowami.
Z czego czerpiesz inspiracje?
Odpowiem banalnie, ale szczerze – z wszystkiego, co podsłucham, przeczytam i obejrzę. Pomaga mi w tym stara nokia bez połączenia z siecią. Ciągle coś na niej notuję, ale ponieważ ciężko się pisze na takiej małej, gumowej klawiaturze, to z czystego lenistwa kondensuję wszystko do paru słów. Potem się okazuje, że z tych kilku słów powstaje gotowy wiersz. Kondensacja sprzyja tworzeniu obrazów.
Dużo masz takich notatek?
Na tej komórce mieści się maksymalnie 140 SMS-ów, więc raz w tygodniu muszę zrzucać je na dysk komputera, do jednego pliku tekstowego. On liczy sobie teraz ponad półtora tysiąca stron. I mam taki zwyczaj, że bezustannie skanuję te notatki. W górę i w dół. Zdarza się, że jakiś obraz albo zwykłe słowo – „wiadro” np. – uruchamia mnie psychicznie na tyle mocno, że powstaje z tego wiersz.
Piosenki powstają tak samo?
To trochę co innego, bo piosenka to tekst połączony z muzyką, a takie teksty rządzą się inną logiką. Muszą przede wszystkim dobrze brzmieć. Sens oczywiście ma znaczenie, ale – jak w przypadku piosenki „I Hate” – ten sens powstaje w zestawieniu z muzyką. Śpiewam tam wprawdzie o gwałcie i morderstwie, ale robię to trochę w duchu kabaretu berlińskiego Bertolta Brechta i Kurta Weilla. To jest niesmaczna burleska, tym bardziej że wpada w ucho i da się podśpiewywać i wygwizdywać pod nosem. W ten sposób staje się podwójnie przewrotna, bo ci, którym wpada w ucho, sami zaczynają sobie z przyjemnością nucić „Wish you were raped / Wish you were dead”. Ale finalnie chodzi tutaj o podkreślenie tego, że zło jest złe. Że to jednak nadal zło. Mimo że daje się wygwizdywać.
Dlaczego śpiewasz po angielsku?
Bo większość muzyki, której słuchałem i słucham, jest śpiewana w tym języku. Może gdybym słuchał więcej muzyki śpiewanej po polsku, to byłoby mi łatwiej. Poza tym realizuję się w pisaniu polskich wierszy. Pisanie piosenek po angielsku jest zresztą zdecydowanie łatwiejsze. Jest taka płyta pod tytułem „Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego”. Absolutnie genialna rzecz po polsku. Niedościgniona kwestia. Angielski jest zdecydowanie prostszy i mniej ryzykowny.
Jak byś określił charakter muzyki Trupy Trupa?
To chyba taka twórczość cyrkowo-funeralna, trochę jak orkiestra meksykańska na pogrzebach. Duże gitary, duże kapelusze, długie buty. Muzyka pogrzebowa z lekko wyczuwalnymi wpływami burleski. Taki cyrk na cmentarzu.
Ty nie masz szacunku dla żadnych świętości!
Miło byłoby w coś wierzyć. Na pewno jest z tym pewien problem. Bo albo wiesz, albo wierzysz. A jak już się dowiesz, to przecież nie możesz tego cofnąć. Racjonalizm skutecznie wypłukuje wiarę. Wiara pewnie nie wróci. A to trochę szkoda. Bo jak tak sobie człowiek wszystko zdemitologizuje, zrozumie, że jest nikim i że zaraz umrze i nic z niego nie zostanie, to rodzi się problem i wtedy się wzdycha do religii i myśli: „Ależ to dobry wynalazek ta religia! Może jednak coś jest?”. I m.in. o tym będzie nasza nowa płyta.
O religii?
Nie. O tęsknocie i o nicości.
…
Chyba nadszedł czas, byś mnie pochwalił i powiedział: „Grzesiek, jesteś tak młodym utalentowanym człowiekiem…”.
Grzesiek, jesteś tak młodym utalentowanym człowiekiem…
Zadajesz same banalne pytania, żebym się na nich wywalił. Będziemy potem siedzieli przy autoryzacji tego wszystkiego!