„Kolejna porcja jak zwykle ciekawej muzyki z 3M. O ile debiutancki album Trupy Trupa był po prostu dobrą, indie rockową mieszanką, o tyle Headache to już trudniejszy orzech do zgryzienia. Zespół konsekwentnie rozwija swoją muzykę, obierając ciekawy kierunek owej ewolucji. Połączenie psychodelii z wyraźnymi wpływami starego, rockowego grania, przestrzeni z chropowatym transem może zaskoczyć, bo nowa płyta wymaga jednak dużo większej uwagi. Ale przecież wyzwania to coś, co w muzyce lubimy. Zanim sięgniecie po płytę (premiera już na początku marca), zapraszamy do lektury wywiadu z członkiem Trupy – śpiewającym gitarzystą Grzegorzem Kwiatkowskim.
Na początek dość standardowo – od wydania poprzedniej płyty ++ upłynęło trochę czasu; to chyba dobry moment na podsumowanie tego co się udało z tym materiałem osiągnąć. Wycisnęliście z niego 100%?
Od wydania poprzedniej płyty minęły dwa lata. Do dzisiaj ukazują się recenzje ++ ale coraz rzadziej i chyba rzeczywiście ten materiał naszym zdaniem porządnie wybrzmiał i dwa lata później idealnie wodować nową rzecz.
Wspomniana, nowa rzecz zaskakuje, bo pokazuje was z zupełnie innej strony. Odbieram nową płytę jako taki krok w stronę głębokiej psychodelii, może nawet wczesnego Pink Floyd, coś na zasadzie dużego „fuck off” całej scenie indie rockowej…
Ja tego tak nie widzę. Naszym celem nie było pokazanie żadnego fuck off nikomu. Indie kojarzy mi się z opcją independent/niezależną, więc przyznam, że kojarzy mi się to dobrze. Cieszę się, że postrzegasz ten materiał jako nowe otwarcie i pokazanie nas od nowa. Myślę, że to wynik i innych kompozycji niż do tej pory, ale też innego miksu i masteringu. Przy odrabianiu moich muzycznych zaległości – a ostatnie dwa lata były takim czasem – posłuchałem po raz pierwszy porządnie Pink Floyd i przyznam, że do przyjęcia jest dla mnie tylko pierwszy album. Reszta kompletnie nie. No i Syd Barret jest do przyjęcia rzecz jasna w całości, ale wolę opcję The Beatels, którzy nagrywali w tym samym studiu i w tym samym czasie Sierżanta Pieprza i podobno mocno podpatrywali i podkradali.
No tak – Rise and Fall czy Sky is Falling to dla mnie The Beatels w pełnym wymiarze. Jesteście kolejnym zespołem, co kłania się wielkiej czwórce. Co Cię w nich tak fascynuje?
Ja tam słyszę też np. Tame Impala. Z drugiej strony całe Tame Impala to jeden wielki pokłon w stronę Magical Mystery Tour Beatelsów. Nie potrafię analitycznie powiedzieć, co mi się podoba i czemu tak jest, że mi się podoba, ale jednak i na szczęście trupa to wielogłos czterech osób. W dodatku czterech osób, które słuchają innej muzyki. Rzeczywiście, Beatelsi są wspólni, ale pozostałe rzeczy często różnią. No i na ten przykład tytułowy utwór „Headache” nie ma w sobie ani krztyny Beatelsów. Ja widzę tutaj różnorodność, która jest spinana przez spójne brzmienie.
Jest różnorodność, ale spięta PSYCHODELIĄ. To dla mnie klucz do tej płyty. Trans i psychodelia. Zgadzasz się?
Czemu nie? Może i tak. Może to są te terminy. Nie jestem na tyle obyty terminowo aby być pewnym, że to właśnie to. Na pewno jesteśmy z tego zadowoleni i na pewno takiego zadowolenia wewnątrz zespołu nie było nigdy do tej pory. Czyli podoba Ci się?
Podoba mi się przede wszystkim ten trans. Mam wrażenie, że jeszcze bardziej niż na ++ skupiliście się na czymś w rodzaju improwizacji, bo np. „Headache” to numer, który mógłby trwać nie 9 a 29 minut…
Ta płyta była nagrywana jednym ciągiem i to na pełną setkę. No poza wokalami, które trzeba było odseparować. Rzeczywiście na ++ było bezpieczniej i taki trans odbywał się tam dwukrotnie. W piosence „I hate” i w piosence „Exist”. Teraz jest tego więcej. Myślę, że po prostu gramy ze sobą dłużej i to kwestia dotarcia. Bardziej się znamy i bardziej sobie ufamy.
Jednocześnie muszę zauważyć, że jest to materiał trudniejszy, mniej oczywisty, zatarły się kontury, przez co nie można go odbierać na zasadzie odseparowanych od siebie piosenek, ale jako całości, takiej medytacyjnej w dodatku…
Cieszę się. Ja na przykład widzę tam połączenie bardzo ciężkich tematów i ciężkich tekstów z aksamitnym wręcz różowym i otulającym brzmieniem.
Zastanawiam się, czy nie masz obaw, że będzie to płyta, która spotka się z uznaniem żurnalistów, poszukujących takiej właśnie mieszanki do rozgryzania i z niezrozumieniem przeciętnego słuchacza?
Zabrzmi banalnie i pewnie każdy tak mówi, ale robimy to dla siebie a jeśli się podoba większej liczbie osób to się cieszymy. Oczywiście szukamy różnego odbioru ale jeśli on nie następuje to nie obgryzamy paznokci i nie robimy narad pod tytułem: zmiana muzyki w poszukiwaniu odbiorcy.
To taka płyta, która musi być przetrawiona, przesłuchana sto razy, żeby odkryła swoje wnętrze. W sumie sam musiałem ją kilka razy zwałkować. Choć dla jednych będzie to zaleta, a dla innych powód do odrzucenia…
To ciekawe co piszesz i w ogóle wiele osób, które już słyszały album, pisało mi: to wymaga kilkakrotnego przesłuchania. No ale odbiór może być różny. Nasz wydawca, David Mcnamee, ma na przykład skojarzenia z cichym techno, kiedyś napisał nam: „Weirdly, I’ve been listening to the album a lot lately to help me get to sleep. I think it’s because there’s something quite detailed and tense about it that weirdly helps shut your mind off so you can sleep – like listening to really quiet techno”. To jest pewne ryzyko tzn. ta płyta się rozkręca, zaczyna się niepozornie i spokojnie a potem wybucha. Na ++ była różnorodność i huśtawki nastrojów a tu jest delikatny początek i to narasta i narasta. Wyobrażam sobie np., że dla kogoś pierwsza połowa płyty może być zbyt mało odkrywcza i tradycyjna i wyłączy ją w połowie, nie pójdzie dalej i nie dotrze do „Headache”, no ale trudno. Chociaż warto dać temu szansę i wysłuchać całościowo.
W przypadku poprzedniej płyty zadziałała trochę magia miejsca, gdzie nagrywaliście, przynajmniej z marketingowego punktu widzenia. Tym razem, mam wrażenie, było bardziej „normalnie”? Coś może potencjalnego zjadacza chleba zaskoczyć?
W przypadku ++ rzeczywiście zadziałała magia miejsca, ale nie tylko na zewnątrz PR – owo, ale my sami byliśmy tym miejscem naprawdę zafascynowani. A teraz nagrywaliśmy w Dickie Dreams, czyli studiu zespołu Dick For Dick, które od roku jest również naszą salą prób. Także było normalniej. Albo zupełnie normalnie. Żadnych zaskoczeń.
Nie wierzę… Coś musiało się wydarzyć, coś, co na potrzeby mediów puścicie w obieg. Jakiś mały skandalik, rozbita gitara, albo głowa!
Trzeźwość, praca od rana do wieczora z przerwami na obiad. Naprawdę, wszystko odbyło się grzecznie i po bożemu.
Ta psychodelia, emanująca z płyty świadczy o czymś innym. Choć z drugiej strony, jest to materiał taki ciut, hmmm, stonowany, zamyślony… Użyłbym w stosunku do niego słowa poważny, ale nie wiem, czy się nie oburzysz.
Zupełnie się nie oburzę. Nasz system pracy i jego normalność wynika z tego, że po prostu mieliśmy wiele pracy do wykonania i rejestrowaliśmy całość w ciągu 10 dni. To dla nas bardzo mało czasu. Jeśli chodzi o to czego efektem są te piosenki – na pewno są efektem tak zwanego, swawolnego pesymizmu, który łączy naszą czwórkę. Jest w tym ciemność, ale to też bardziej złożone niż ++. Na ++ była ciemność w obrębie tekstów, muzyki i brzmienia. A teraz moje partie tekstów i wokali są ciemne. Partie Wojtka tekstów i wokali są na ogół w kontrze do moich, albo moje w kontrze do niego. Jego są na ogół jaśniejsze. Moje ciemniejsze. W dodatku brzmienie jest moim zdaniem jednak gdzieś tam „różowo twin peaks’owe„. I myślę, że to dopiero daje jakiś tam efekt dziwactwa.
No właśnie – czego tym razem dotyczy ów „swawolny pesymizm”? Jak ugryźć płytę od strony przekazu? Skąd ten ból głowy?
Chyba wolałbym się uchylić od pytania i zadać je Tobie. Myślę, że to naprawdę wszystko zależy i jest mocno dowolne. Jeśli teraz mocno zideologizujemy płytę, nie będzie dobrze. Narzucimy jej odbiór i myślę, że to ją wykastruje.
Odpowiem, jak dostanę wkładkę z tekstami (śmiech). A ból głowy tłumaczę sobie czasem trwania kawałka tytułowego. Pętla godna Swans. Ile ten numer będzie trwał na koncercie? 20 minut?
Na koncertach oby trwał jak najdłużej, dłużej niż na płycie. To jest właśnie kwestia pewnego procesu ośmielenia się nas. Wcześniej byliśmy jednak bardziej wycofani i było w pewien sposób bezpieczniej. Z powodu tego bezpieczeństwa swoją drogą wcale nie było bardziej komfortowo. Koncerty grało się ciężej. Nowy materiał zaprezentowaliśmy już w kilku miejscach i nigdy dotąd nie grało nam się tak dobrze.
Pod tym względem Polska też bardzo się zmieniła; czasy, kiedy były koncerty albo punkowe, albo metalowe, dawno minęły. Gdzie teraz „uderza” TT? Jaki jest Wasz cel, scena, publiczność, bo tak po prawdzie coś takiego jak „indie rock” nadal w Polsce nie funkcjonuje w zasadzie…
Ja nawet nie wiem, czy my jesteśmy w kategorii Indie Rock. Nigdy o tym nie myślałem i nie wiem. A koncertujemy na ogół na Festiwalach; czym bardziej teatralnie tym lepiej. Czym bardziej przypadkowo barowo i rockowo tym gorzej. Jaka jest publiczność? Prawie żadna. To jest naprawdę sytuacja niszowa.
Z moich obserwacji pewnych, ostatnich sytuacji ze sceny niezależnej, żeby był sukces, musi mieć miejsce następujący ciąg zdarzeń. 1. Ktoś znany w znanym programie pokazuje okładkę płyty. 2. Zespół nakręca teledysk, który udaje się sprzedać w jakimś – znowu – programie telewizyjnym. Efekt – gwarancja skoku populacji publiczności na gigach x 100 (statystycznie).
Na pewno byłoby miło, gdyby ludzi, którzy mają podobną konstrukcję psychiczną do naszej, było więcej; byłoby i radośnie i bezpieczniej. Ale raczej nie ma takiej psychopatologii więcej i ludzi, którzy w pewien sposób lubią obcować z ciemną stronę mocy nie ma za wiele (śmiech). To zresztą zrozumiałe.
Coś za często podkreślacie ową ciemną stronę mocy. Może sytuacja wynika z tego, że w ogólnym rozrachunku, ludzie zagonieni i zestresowani potrzebują muzyki optymistycznej i nie-inwazyjnej?
No widzisz. Przeszkadza Ci ideologizowanie. I masz rację. Za często ideologizuję. Zatem ten temat możemy już skończyć. Nie ma żadnych, wyższych ideologicznych powodów. Ogólnie zakończyłbym ten wątek w ten sposób, że jednym się podoba, innym nie. Ale nie kategoryzowałbym tych ludzi i nie dzielił na lepszych albo gorszych albo bardziej chorych i mniej chorych.
Skupmy się zatem, kończąc, na formach wydania – tu coś egzotycznie się zrobiło. Jakie były perypetie tego materiału, jeśli chodzi o wydawców i dlaczego jesteście kolejną grupą, co decyduje się dołączyć do grona retro maniaków kasety magnetofonowej?
To nie tak. Nasz wydawca wydaje nam całość, czyli i digipack i kasetę, ale rzeczywiście jest to w pewien sposób egzotyka. Jeśli chodzi o naszego wydawcę, on prowadzi także stronę 20 Jazz Funk Greats i jakiś czas temu recenzował tam nasz album ++ Po tym zaproponował nam wydanie nowego materiału. Swoją drogą, on ma w swoim katalogu wiele wspaniałych dziwactw przy których my jesteśmy grzeczni i nudni. Chociaż swoją recenzję ++ zatytułował: „Too Strange For Humans To Like”. Nie jest z nami aż tak źle.”
Rozmawiał Arek Lerch.