„Nowy album trójmiejskiego zespołu w tym samym czasie ukazuje się w kraju i za granicą, a single z płyty można usłyszeć w brytyjskim BBC Radio 6 czy amerykańskiej stacji KEXP. Grzegorz Kwiatkowski, wokalista Trupa Trupa, opowiada o panującej w zespole demokracji i nowej płycie, z którą trzeba się oswoić.
Małgorzata Muraszko: Co czuje zespół, o którym recenzent „Los Angeles Times”, Sasha Frere-Jones pisze, że jest jednym z najlepszych rockowych zespołów na świecie? To było w podsumowaniu roku 2015, pisał o waszym albumie „Headache”. Jak to na was wpłynęło? Takie słowa was cieszą czy peszą?
Grzegorz Kwiatkowski: Takie pochlebne i oczywiście na wyrost słowa są bardzo miłe szczególnie, że nie mówimy o sytuacji obiektywnej, ale o prywatnym guście danego dziennikarza. On może przecież tak uważać i tak szczerze sądzi. Ja pracuje zawodowo z mediami więc wiedziałem, że to będzie miało dobry wpływ na niektóre rzeczy ponieważ Sasha Frere-Jones jest jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy muzycznych na świecie. Pozostali członkowie Trupy mają do mediów zdrowy dystans, a czasami wręcz alergię. I dobrze. Panuje u nas balans. W każdym razie sytuacje promocyjno-medialne są drugorzędne wobec naszej działalności muzycznej. Najważniejsze jest granie i komponowanie, sama praca twórcza nad muzyką.
Jednak ta pozytywna recenzja zza oceanu przyczyniła się do kolejnego pasma sukcesów.
– W wyniku tego stwierdzenia wokół nas bardzo dużo się wydarzyło. Czy tego chcemy czy nie to była jedna z kluczowych sytuacji w działalności zespołu.
A jak pracowaliście nad „Jolly New Songs”? Kiedy zaczęliście ten proces twórczy, który jest dla was tak bardzo istotny?
– Tak naprawdę przed premierą płyty „Headache” mieliśmy połowę utworów na „Jolly New Songs”. Spotykamy się w sali prób, która jest również studiem nagraniowym Dickie Dreams, i tam powstaje większość naszych nowych utworów. Nagrywamy szkice i później robimy selekcję. Po raz drugi zatrudniliśmy do współpracy Michała Kupicza, z którym pracowaliśmy też przy płycie „Headache”. Jesteśmy zachwyceni tą współpracą, bez niego dwa ostatnie albumy zespołu byłyby znacznie gorsze. Bardzo szybko nagraliśmy płytę i zaakceptowaliśmy zaproponowany przez Michała mix.
„Jolly New Songs” ukaże się 27 października i będzie miała jednocześnie polską i światową premierę. To duży sukces.
– Uznaliśmy, że najlepiej wejść w kooperację, aby kilka wytwórni połączyło się w celu wydania jednej płyty. Okazało się to bardzo trudnym w realizacji pomysłem, ale udało się to sfinalizować. Płytę wydaje brytyjskie Blue Tapes, X-Ray Records i francuskie Ici d’ailleurs. A za polską dystrybucję i promocję odpowiedzialna jest Antena Krzyku.
Odbiór pierwszych utworów jest bardziej niż zadawalający.
– To prawda. Póki co niemal codziennie dochodzą do nas nowe pozytywne głosy.
Powiedziałeś, że szkice utworów na „Jolly New Songs” mieliście już nagrane przed premierą płyty „Headache”. Jednak te dwa albumy różnią się od siebie. Nowa płyta jest lżejsza, bardziej przystępna, jest w niej więcej lekkości.
– Nie stawiamy sobie przed nagraniami żadnych stylistycznych założeń, nie robimy planów. Nagraliśmy dwie inne płyty, co wyszło w dość naturalny sposób. Najgorszą rzeczą, jaką mogliśmy zrobić to nagranie „Headache” bis, albo płyty w podobnym stylu tylko o wiele gorszej. Naszą jedyną ideą jest praca ewolucyjna, nie rewolucyjna. Idąc tą drogą nagraliśmy płytę, która jest naszym zdaniem na tym samym poziomie artystycznym, ale jest inna w charakterze. Nie uważam aby nowa płyta była bardziej przystępna. Sądzę że jest odwrotnie. Nowa płyta wymaga wielu odsłuchań, im więcej czasu się w nią włoży tym więcej się od niej dostaje. „Headache” było albumem bardziej psychodelicznym i w pewien sposób klasycznym. Tam się wszystko zgadzało od pierwszego przesłuchania. „Jolly New Songs” z kolei stawia wiele znaków zapytania, trzeba się z nią oswoić. Nie jest też taka jednoznaczna. Jest np. utwór „Only Good Weather”, który jest wręcz zabawny a jednak przełamany gruzem i magmą, albo „Love Supreme” z bardzo podniosłym tekstem zanurzonym w smutnej, barokowej melodii.
Dużym sukcesem jest też to, że Trupa Trupa zaistniała w znaczących zagranicznych stacjach radiowych.
– O dziwo okazało się, że single emitują duże rozgłośnie radiowe, jak WFMU, KEXP i The Current w Stanach Zjednoczonych czy BBC Radio 6 w Wielkiej Brytanii. I nie są to późne godziny nocne, a raczej pasma w ciągu dnia. Okazało się, że płyta, w naszym przekonaniu raczej bez singli, takie single jednak posiada.
Jaki jest podział ról w Trupa Trupa?
– W zespole panuje układ demokratyczny, co zdarza się w grupach muzycznych bardzo rzadko.
Każdy ma prawo głosu, nie ma frontmana, lidera. Nasze piosenki są dziełem kompromisu. Co więcej – każdy z nas ma inne gusta. Wymieniamy się pomysłami, ale każdy z nas jednocześnie tkwi w swojej wizji. Przekłada się to na naszą muzykę, na piosenki, które tworzymy.
Na koncertach odnoszę zgoła inne wrażenie, że to właśnie ty jesteś liderem grupy.
– Na koncertach dopiero teraz zaczęliśmy się odzywać, co wynika z tego, że cisza między utworami, między strojeniem instrumentów była niekomfortowa. Ja jestem najbardziej „pajacowaty” więc przejąłem tę rolę. Ale to jest jedynie rola koncertowa. A my robimy piosenki nie na koncertach tylko na próbach. Jeśli nasz demokratyczny układ się zmieni, to znaczy, że jest to koniec Trupa Trupa. Wtedy zespół przestałby istnieć. Zespół ma w składzie czterech indywidualistów, i nikt nie pozwoliłby sobie na zdominowanie. To, że zespół jest mam nadzieję dobry jest efektem charakteru czterech indywidualności. Każdy z nas jest uparty, ciągnie w swoją stronę, i spotykamy się gdzieś w połowie drogi.
Kłócicie się czasem?
– Tak, jak najbardziej. Mamy różne zdania, różne wizje, każdy próbuje wywalczyć swoją. To też świadczy o naszym demokratycznym charakterze. Gdyby tych kłótni i tarć nie było, i wszyscy byliby ciągle zadowoleni, oznaczałoby, że demokracja jest fikcją. Nie jest to układ łatwy, ale moim zdaniem bardzo owocny.
Do tej pory zobaczenie was na koncercie było raczej wydarzeniem elitarnym, graliście ich bardzo mało. Koncerty was napędzają, peszą, tremują?
– To prawda, kiedyś graliśmy ich mało. Za mało. Złościliśmy się, gdy w klubie było złe nagłośnienie, więc się na regularne koncertowanie trochę obraziliśmy. To było błędem. Od pewnego czasu gramy coraz więcej koncertów, co jest dla nas bardzo dobre. Momentem takiego „wyjścia” był dla nas tegoroczny, drugi w historii Trupa Trupa, koncert na Off Festivalu w Katowicach. Wtedy otworzyliśmy się koncertowo na innych, ułożyliśmy sobie mocną tracklistę i czuliśmy się na tyle domowo, że zaczęliśmy swobodnie rozmawiać z publicznością. Byliśmy z tego koncertu bardzo zadowoleni i widzimy, że jest to dobra droga ale oczywiście nie na każdy przyszły koncert. Inny koncert winno się grać naszym zdaniem w sali teatralnej typu Żak a inny na openerowym festiwalu. Z każdym nowym koncertowym doświadczeniem ale i często z koncertowym potknięciem czujemy się coraz bardziej swobodnie. Ale jeszcze sporo pracy przed nami.”