Skip to content

Rozmowa z Filipem Łobodzińskim

„Filip Łobodziński: Kim jesteś w momencie, gdy słyszysz to pytanie: muzykiem czy poetą? Czy jesteś nimi cały czas naraz, czy jednym lub drugim na przemian, czy tylko okazjonalnie wpadasz do Poezji lub Muzyki, a na co dzień Twoja tożsamość mieszka zupełnie gdzie indziej?

Grzegorz Kwiatkowski: W tym momencie jestem na zakorkowanej obwodnicy w LA i pełnię rolę muzyka – wieczorem gramy w Palm Springs.

Mimowolnie się uśmiechnąłem, myśląc: „Poeta Grzegorz Kwiatkowski nigdy chyba nie przypuszczał, że Muzyk Grzegorz Kwiatkowski zabierze go w korek na obwodnicy w LA…”

Kiedyś bardzo oddzielałem tożsamość muzyczną i poetycką, ogromnie bałem się połączenia tych dwóch światów, ale nie mam dwóch tożsamości. To było sztuczne, bo i tak co chwilę w komentarzach do twórczości poetyckiej czytałem o Trupie Trupa, zaś w recenzjach Trupy czytałem o mojej poezji. Moja tożsamość działa zatem w tych dwóch światach, które są w pewnym sensie jednym światem. W swej istocie jest mocno powiązana z tematem wojny i ludobójstwa, temat zadawania sobie cierpienia jest dla mnie kluczowy, bardziej niż medium, którym się posługuję. Mój dziadek i jego siostra byli więźniami obozu Stutthof, moim ulubionym miejscem było Westerplatte, nieopodal domu był poligon. Po prostu miałem taką standardową fascynację wojną, chyba z niej do dzisiaj nie wyrosłem i nie mam zamiaru. Im bardziej zgłębiałem ten temat, tym bardziej byłem przerażony i zdziwiony, a to zdziwienie trwa do dzisiaj. To jest chyba mój motyw przewodni.

I od razu przeszliśmy do jądra ciemności. Nie dałeś mi szans na grę wstępną, budowanie pejzażu i atmosfery. Działasz bez znieczulenia. Taka jest Twoja poezja. Czy od zawsze miałeś taki zamiar – by nie bawić się w tzw. poetyczność i wkładanie gorzkiej treści w strawną polewę? Tu cytuję z pamięci, więc pewnie niedokładnie, krytykę Wittgensteina wyrażoną przez Ernesta Gellnera – jeśli chce się coś powiedzieć, należy to mówić wprost?

Ja naprawdę wierzę w słowo i realizm oraz w to, że za słowem stoi realizm. A te ciężkie tematy przez to, że były domowe i rodzinne, nie są aż tak ciężkie, ponieważ były wymieszane z normalnym domowym cyklem życia: radości, nuda. Jestem na tyle odległym pokoleniem, a jednocześnie na tyle bliskim, że mam dystans, dzięki któremu mogę próbować mówić o tych doświadczeniach w trochę inny sposób niż dotychczas.

Pewna osoba pamiętająca czasy okupacji i Zagłady, a czytająca z uznaniem Twoje wiersze, miała kłopot: „Albo jest geniuszem, albo to wszystko zimna kreacja. Ten człowiek nie ma prawa wiedzieć aż tyle o cierpieniu i wzgardzie”. Co byś jej odparł?

Po pierwsze, przyjąłbym to, co mówi, z pokorą. Jestem za wielogłosem i naprawdę rozumiem podejrzliwość i dystans, rozumiem problem ‒ czemu ktoś z rocznika ’84 pisze w manierze Edgara Lee Mastersa o sytuacjach granicznych typu ludobójstwo. To są trudne tematy i bardzo łatwo je cynicznie wykorzystać. Nigdy nie ubezpieczałem się historiami rodzinnymi, ale to jest jednak odpowiedź na pytanie. W dużej mierze moje życie jest efektem traumy mojego dziadka, który przekazał pewien rodzaj milczenia mojemu ojcu, a mój ojciec mnie. Wydaje mi się, że ja pierwszy w mojej rodzinie próbuję to milczenie przełamać i coś z nim lepiej lub gorzej zrobić. Staram się być jak najuczciwszy, ale w pełni rozumiem opór i bycie na „nie”. Uprawiam swój ogródek i staram się robić to porządnie, ale na pewno te tematy są na tyle trudne i problematyczne, że budzą podejrzliwość – vide mój rocznik.

Pamiętasz moment, sytuację – a może to był proces – kiedy postanowiłeś przełamać milczenie? I dlaczego? Uznałeś, że nie wolno milczeć? A może postanowiłeś zmierzyć się z Theodorem W. Adornem? Przypomnę naszym czytelnikom – w Prismen. Kulturkritik und Gesellschaft z 1949 r. filozof oświadczył: „Napisanie wiersza po Oświęcimiu jest barbarzyństwem”, czym oponował przeciwko literaturze, która szermuje łatwym moralizatorstwem, nie dając świadectwa poczucia winy. Później w Dialektyce negatywnej doprecyzował tę krytykę: „Wciąż trwające cierpienie ma takież prawo do ekspresji, jak maltretowany do krzyku; dlatego raczej mylny byłby sąd, że po Oświęcimiu nie można już napisać żadnego wiersza. Nie ma jednak błędu w mniej kulturalnym pytaniu, czy po Oświęcimiu można jeszcze żyć, a zwłaszcza, czy ma do tego pełne prawo ten, kto przypadkowo Oświęcimia uniknął, a w zasadzie powinien był być stracony” (w przekładzie Krystyny Krzemieniowej). Długie pytanie, wsparte sławnym żyrantem – ale to naprawdę według mnie temat na odpowiedź-esej.

Moje mówienie w poezji zaczęło się od protestu wobec kłamstw w obrębie języka. Ten pierwszy protest był wymierzony w moją mamę. Zacytuję ten wiersz w całości, bo wydaje mi się, że to jest istotne również w kwestii ojca i dziadka oraz w kwestii poobozowej. To próba dotarcia do tego, jak było naprawdę i co istnieje lub istniało naprawdę. Wiadomo, że te próby nigdy nie mogą zakończyć się sukcesem, ale warto próbować. Jeśli chodzi o Adorna, myślę, że on ma rację. Z tym że po Auschwitz w ogóle nie powinno się mówić pewnym rejestrem – albo jeszcze inaczej: w ogóle nie powinno się mówić i udawać człowieka, ponieważ cały gmach kultury się zapadł. Nowe próby mówienia są czynione z perspektywy gruzów. Dla mnie istotna jest książka Didi-Hubermana Obrazy mimo wszystko. Można próbować mówić mimo wszystko. Nie „trzeba” ani „powinno się”, bo właśnie te normatywne, narzucające obowiązek słowa straciły już rację bytu.

dom

przy zielonej rzece dom
z czerwonej cegły
a za domem pastwiska
i poligon i łuski

w słoiku na szafie
trzymała kamienie żółciowe
i używała tanich perfum
„Pani Walewska”

kiedy zachorowała
sikała do kubka
i piła swoje siki
to miało zabić raka
który w niej mieszkał

pam pam pam pam
babciu daj mi na kolę
dziadek jadł margarynę
a ja jadłem masło

przez ramię patrzy matka:
ty skurwysynu
to była moja matka
nie pisz tak
o mojej matce

więc zaczynam od nowa:

przy zielonej rzece dom
w którym nie piło się moczu
i nigdy nie brakowało masła

Czy werbalizacja protestu przynosi Ci ulgę? Poczucie spełnienia – niekoniecznie osobistego, ale ‒ powiedzmy ‒ spełnienia powinności? Wyrównujesz rachunki „w czyimś imieniu” lub własne? Czy może to „tylko” uwalnianie krzyku rozpaczy?

To jest na pewno – stety albo niestety – prywata. Mam tylko nadzieję, że to jest taki rodzaj prywaty, który mógłby przynieść komuś ulgę. Ktoś mógłby postanowić, że ma dość życia w zakłamaniu itd. Pytanie, czy istnieje coś innego uczciwego niż prywata? Domyślam się, że nie, mam na myśli i dobre sprawy, i złe sprawy.

Antonimem zakłamania jest życie w prawdzie. Czy sztuka (a więc i poezja) ma obowiązek mówić prawdę, świadczyć o prawdzie? O jakiej prawdzie? Mario Vargas Llosa – nie tylko on, ale on mi się pierwszy przypomniał poprzez tytuł swoich esejów o literaturze Prawda kłamstw – apeluje o oddzielenie prawdy życiowej od immanentnej prawdy dzieła sztuki.

Nie czuję, żebyśmy mieli jakiekolwiek obowiązki. Możemy po prostu dokonywać pewnych wyborów, chociaż mam wrażenie, że te wybory dokonują się najczęściej za nas. W każdym razie prawda w sztuce to rzecz mająca więcej wspólnego z kłamstwem niż z prawdą – vide wspaniałe wczesne dokumenty Wernera Herzoga albo sztuka montażu Claude’a Lanzmanna. Na pewno pewien rodzaj moralistyki jest zbyt łatwy i na niewiele się zdaje poza własną narcystyczną satysfakcją. Myślę zatem, że idealnie jest siebie samego podważać i wtedy można na coś ciekawego natrafić.

Co czujesz, że musisz lub chcesz w sobie samym podważać?

Nie chcę uprawiać za dużej prywaty publicznej, ale jestem po prostu synem moich rodziców i chciałbym jednak żyć w mniejszym milczeniu oraz zakłamaniu, a na pewno mam do tego wybitne tendencje, ponieważ po prostu w pewnym dużym sensie ja to oni.

Niepostrzeżenie – a może nieuchronnie – rozmowa wokół poezji staje się rozmową o kwestiach etycznych. Czy jedyna literatura, o której warto mówić, to taka, która zajmuje się dobrem i złem?

Jedyna literatura, która mnie porusza – owszem. To znaczy takie podstawy podstaw, ale jednak sytuacje niezwykle trudne w rodzaju: „Czemu ktoś wybiera zło albo dobro i czy na pewno wybiera, czy też jednak to się dzieje poza wolą”. Do tego dochodzi relatywizm, choć przecież należy przede wszystkim dbać o pamięć o ofiarach i nie czcić pamięci o katach. Ale co to właściwie znaczy, że „należy” – a jeśli dbamy o ludzi, to czemu nie dbamy o wszelkie stworzenia itd., itd. Im głębiej w tę tematykę, tym pytań i problemów więcej oraz tym większe uwikłanie właśnie w hipokryzję i kłamstwo.

Co więc może być papierkiem lakmusowym albo kołem ratunkowym, by w wiarygodny sposób, a więc czytelny dla odbiorców, ocalić siebie i swoją sztukę od hipokryzji?

Dla mnie takim ratunkiem jest liryka maski i testowania różnych tożsamości, różnych rejestrów i różnych głosów, czyli niezamykanie się w sobie.

Co było impulsem, by przywdziać pierwszą maskę? Lektura Mastersa, co może się narzucać, czy jednak jakieś doświadczenie pozapoetyckie?

Nie pamiętam tego pierwszego razu, ale mógł to sprawić lęk przed mówieniem mojej prawdy wprost. Wolałem, aby mówił to ktoś inny. I ten lęk zaprowadził mnie w dobre rejony, ponieważ dzięki temu naprawdę otworzyłem się na inne prawdy i inne perspektywy. Ten strach wyszedł mi summa summarum na dobre.

Niekiedy przymierzasz maskę ofiary, innym razem kata, czasami świadków. Czyim głosem przemawia Ci się „łatwiej”, czyj jest dla Ciebie czytelniejszy?

Tylko na samym początku było to przymierzanie. Od dłuższego czasu jest to po prostu metoda na eksponowanie różnych głosów. Ważnym aspektem tych tragicznych historii jest sytuacja muzyczna. Takie zderzenie czegoś sprawnego językowo z czymś tragicznym moim zdaniem mocno naświetla problem etyczny. Czasami te rzeczy się gubią w masie relacji faktów i wydarzeń. Ja staram się je minimalnie oczyścić, wpuścić trochę więcej powietrza i wtedy skupić się bardziej na dramacie danej jednostki, czyli w pewnym sensie staram się przywrócić albo wyeksponować czyjąś twarz, ale bez zbędnej estetyzacji. Moim ideałem jest taki rodzaj ekspozycji i dobór głosów, w którym czytelnik sam decyduje, po której jest stronie. Idealnie by było, gdyby znajdował się po każdej stronie, gdy wszyscy są mniej lub bardziej poszkodowani. Nie chodzi mi o zrównywanie ofiar i katów, ale jednak im bardziej zagłębiam się w ten temat, widzę coraz większą pozorność wyborów.

Czyli determinizm? Nie mamy wpływu na własne decyzje moralne? Ofiary z pewnością znacznie mniejsze, ale czy każdy kat lub sędzia jest uwikłany? To by zdejmowało przytłaczającą część odpowiedzialności. Na przykład narrator wiersza „mnie”: „jaka moja żona jest niska! / gdy ją poznałem mówiła że jeszcze urośnie / oszukała mnie!” – czy na pewno może usprawiedliwiać własne oceny, bo „to jest poza nim”? Albo tytułowy bohater wiersza „Walter Stier” – wystarczy pokiwać głową, bo on tylko „był instancją” na drodze transportów wojskowych? Adolf Eichmann, być może szczerze prezentujący się przed jerozolimskim sądem jako biurokrata, któremu musiały zgadzać się stany zamknięcia i otwarcia, nie skłania nas do wyrozumiałości.

Ogromnie cieszę się z tej rozmowy, bo właśnie dochodzimy do pytań, które powinny się moim zdaniem uruchamiać podczas lektury tych wierszy. Odpowiem najszczerzej, jak się da. Nie wiem. Nie wiem, czy można mieć wpływ na decyzje moralne, czy nie. Pewnie czasami tak, czasami nie. Ale właśnie „nie wiem” jest motorem tej poezji. Nie wiem i dlatego o tym piszę oraz temu się przyglądam. Nie stawiam żadnych odpowiedzi, ale jestem do dzisiaj zdziwiony. W zasadzie coraz bardziej zdziwiony. Czasem myślę tak jak przed chwilą – determinizm. Po czym zadałeś pytanie, zrobiłem szybki namysł i pomyślałem o Eichmannie, który był jednak niezłym aktorem i na którego urzędniczą maskę nabrała się Hannah Arendt. Tak przynajmniej wynikałoby z zeznań bohatera filmu Claude’a Lanzmanna Ostatni niesprawiedliwy.

Mówiąc „jestem zdziwiony”, przypominasz mi entomologa, który stara się rzeczowo opisać jakieś monstrualne żyjątko, a jednak nie może powstrzymać czysto ludzkich reakcji na widok przedziwnych szczękoczułków i odrażającego sposobu prokreacji. To słyszalne u Ciebie co najmniej od Eine kleine Todesmusik. Jakbyś za wszelką cenę, powstrzymując torsje, chciał zachować chłód mikroskopu. Miałeś ciarki grozy, pisząc „świniobicia”? To wiersz, którego narrator czuje złowrogą odrazę do własnej matki.

Chyba masz rację. Mimo że bardzo się staram to i tak czasami widać pęknięcia oraz przerażenie, zdziwienie itd. Ale może to, że widać piszącego, też jakoś, przynajmniej dla mnie, działa na korzyść tego pisania. Piszący stara się być jak gąbka, bezstronny, ale oczywiście jest to niemożliwe, chyba stety, a nie niestety. Wiersz „świniobicia” nie wszedł nigdy do żadnego projektu, właśnie dlatego, że jest zbyt wprost i jest zbyt brutalny. Włączyło mi się czerwone światło. Z serii „matczynej” wolę takie teksty, które działają na dwa fronty. Na przykład wiersz „bydlęciem ze Spalania”. To jest moim zdaniem uczciwsze: „powiedział kiedyś do własnej matki: / świnia urodziła królewicza / a ona mu wtedy odrzekła: / dziecko które sądzi własną matkę / jest głupim bydlęciem”.

Co uruchamia to czerwone światło? Piszesz w stanie anestezji, po czym budzisz się jak z hipnozy? Przecież refleksje narratora „świniobicia” (domyślam się, że to raczej mężczyzna) są wstrząsające od pierwszych sylab. Pisząc, nie czujesz, że świat już płonie?

Nie mam na to żadnego przepisu, ale po prostu epatowanie zbrodnią i krwią w celu epatowania zbrodnią i krwią uważam za bezcelowe, a w zasadzie obsceniczne. Bardzo nie lubię w sztuce efektu siekiery w stylu Smarzowskiego. Ale, jak widać, czasami brakuje mi dystansu i pochłania mnie obsceniczność, na szczęście tylko na chwilę. Wiersz, o którym wspomniałeś, nie wszedł do druku i nigdy nie wejdzie, bo to by mu dało jakieś życie, co byłoby bezcelowe.

Zbiór Karl-Heinz M. donośnie rezonuje wątkiem sterylizacji, zapobiegania narodzinom, eugeniki. Czy to prosta konsekwencja wcześniejszych analiz takich obszarów, jak Zagłada, czy zatrucie ideologią totalitarną?

To po prostu badanie kolejnych obszarów Zagłady, ale dość oczywiste. To jest również badanie swojego miasta, a w zasadzie swojego podwórka. Niedaleko miejsca, gdzie mieszkam, podczas wojny z zakładu psychiatrycznego Srebrzysko wywieziono osoby chore i zagazowano je w Saksonii. Podobny los spotkał pacjentów zakładu w Kocborowie, niedaleko którego spędzam od dzieciństwa wakacje. Byłem też stypendystą austriackiej rezydencji Kulturkontakt i przez jakiś czas mieszkałem w Wiedniu, w którym szczególnie interesowała mnie klinika Am Spiegelgrund, w której podczas wojny mordowano dzieci, a dość niedawno znaleziono tysiące mózgów. Ale też moja mama jest nauczycielką w szkole specjalnej, więc do takich tematów mi bliżej, a nie dalej. Tutaj próbuję zatem się do nich zbliżyć i przez swój filtr o nich opowiedzieć.

To będzie trochę wtręt, ale im głębiej człowiek jest uwikłany w samo życie, małżeństwo, założenie rodziny, pracę na etacie, tym częściej myśli: może to moje przewrażliwienie, paranoja i ten rodzaj ciemnego pisania nie mają większego sensu. Czas wyjść na świeże powietrze itd. A potem na całe szczęście spotykam się z takimi osobami, jak moja przyjaciółka Huda, syryjska malarka, która uciekła do Wiednia i którą poznałem podczas rezydencji. I kiedy ona opowiada, co dzieje się u niej tu i teraz, to po prostu budzisz się ze swojego coraz większego uwikłania pro life i widzisz, że ludobójstwo, cierpienie, tortury i świat, który zapomina o poszkodowanych, to jest po prostu norma, a nie paranoja. Podobną sytuację miałem z Albinem Ossowskim, więźniem obozu Birkenau, który był wykorzystany jako więzień funkcyjny do sekcji zwłok pod nadzorem doktora Mengele. I on wziął udział w moim i mojego przyjaciela dokumencie z powodu coraz częstych prób mówienia o tym, że Holokaustu nie było, i przede wszystkim dlatego, że coraz częściej zapomina się o ofiarach. Jeśli zatem ja z powodu mojej rodziny i korzeni mam pewne predyspozycje do naświetlania ciemnej strony natury ludzkiej, to powinienem to czynić, mimo że często może mi to nie wychodzić albo że niewiele osób się tym interesuje, albo że mam „zły” rocznik urodzenia. Zresztą gdy człowiek zajmuje się takimi tematami od lat, to po prostu widzi więcej, ponieważ wie w pewnym sensie, czego szukać i gdzie szukać. Na pana Albina trafiłem przypadkiem. Był moim sąsiadem na wsi, ale po krótkiej rozmowie zrozumiałem, z kim rozmawiam. A dzięki panu Albinowi natrafiłem na kilkaset tysięcy butów ze wszystkich obozów koncentracyjnych w Europie, porzuconych w lesie pod płotem muzeum Stutthof, i od kilku lat walczę z dyrekcją muzeum o to, aby oni coś z tym zrobili, ponieważ te buty miały właścicieli i są właśnie żywymi dowodami na to, do czego zdolny jest człowiek. To nie są śmieci, a tak były nazywane przez rzecznika konserwatora zabytków. Te wszystkie przypadki i znaleziska nie uchronią mnie, rzecz jasna, przed błądzeniem w pisaniu o tak trudnych tematach, ale warto próbować i błądzić choćby po to, aby od czasu do czasu napisać taki wiersz jak „Dora Drogoj”, z którym trochę nie wiadomo, co zrobić. Dla mnie ten moment zatrzymania i bezradności to właśnie początek myślenia etycznego i moralnego.

Dora Drogoj, ur. 1923 zm. 1941

odcięto jej głowę tępą piłą
i nikt nie wie gdzie została pochowana
gdyby to było przerysowanie
albo estetyczna zabawa
ale: odcięto jej głowę tępą piłą
i nikt nie wie gdzie została pochowana

Ponieważ Dora Drogoj zasługuje, by uczcić ją skupionym milczeniem, pozwól, że zwrócę się teraz do Grzegorza Kwiatkowskiego-muzyka. Czy Trupa Trupa to dla Ciebie inna odsłona tej samej narracji bądź misji, czy działanie w zupełnie innym rejestrze? Twoja poezja i Twoja muzyka oczywiście dopełniają się (chociaż gdyby jednej z nich nie było, ta druga nie byłaby niepełna!), ale – wulgaryzując – mogą być jak ćwiczenia na różnych przyrządach w tej samej siłowni, a mogą być eksploracją zupełnie różnych światów.

Przez wiele lat bardzo zależało mi na oddzieleniu świata poetyckiego od świata Trupy Trupa, ale zupełnie na marne i bezcelowo, ponieważ nie mam kilku tożsamości i mój wkład do Trupy Trupa to również wkład poetycki. Oczywiście Trupa to demokracja i cztery różne osobowości, ale tak się składa, że te osobowości grają raczej posępną, pesymistyczną muzykę, chociaż również witalną, i to cecha wspólna – mam wrażenie, że moja poezja podaje treści raczej pesymistyczne nie tylko w żałobnym nastroju, ale w różnych stylistykach. W czteroosobowej Trupie różnorodność stylistyk jest większa. Pracując z Trupą, nie mam poczucia, że marnuję czas względem literatury i vice versa. Szczęśliwie to się splątało i wydaje mi się albo mam nadzieję, że mamy tu efekt synergii.

Pierwszy autorski tom to 2008 r., Trupa Trupa zaczęła nagrywać w 2010 r., choć może graliście razem już dużo wcześniej. Czyli na zewnątrz wygląda, że ujawniłeś się wcześniej jako poeta, później dopiero jako muzyk i kompozytor. Czy pomysł na zespół powstał niezależnie od impulsu poetyckiego? Teksty dla TT piszesz konsekwentnie po angielsku, to inna ekspresja. Usiłuję dodrążyć się do momentu decyzji, kiedy Poeta zostaje Muzykiem. A może poezja wcale nie była pierwsza?

Gdy byłem mały, chodziłem do szkoły muzycznej, grałem na klarnecie i saksofonie, zatem muzyk był pierwszy, ale już wtedy miałem obsesję na temat Westerplatte i Stutthof, skąd pochodzi zło, więc to się mieszało. Zanim Trupa nagrała pierwszy album, wcześniej dużo próbowała, więc te debiuty były w podobnym czasie. W dodatku pierwsze piosenki Trupy były po polsku, a nie po angielsku. Warto też dodać, że w Trupie teksty piszą dwie osoby, ja i mój przyjaciel Wojtek Juchniewicz. To jest właśnie wielogłos, nie tylko w teorii, ale i w praktyce.

Z kolei Twój partner zespołowy, perkusista Tomasz Pawluczuk, zaprojektował też okładki Twoich kilku książek. Czy to znaczy, że masz w zespole uważne combo czytelnicze, czy to sfera, którą oni sami zdecydowanie oddzielają od tego, co tworzycie wspólnie?

To znakomity grafik, ale oczywiście oni wszyscy znają moją poezję i wiedzą, kim jestem. Największym atutem Trupy Trupa jest sytuacja przyjacielska – ten zespół nie jest po to, by osiągać sukcesy, ale by trwać w przyjaźni i komponować dobre piosenki. To oczywiście bardzo trudne. Tak jak w rodzinie – różnie bywa, ale na ogół ok. I tutaj zatem ważnym punktem jest etyka, a nie osiągi. Oni na pewno nie chcą i nie grają w zespole Grzegorz Poeta i Trupa. Nikogo z nich nie interesowałby taki układ. I całe szczęście.

Jaki stan psychiczny jest dla Ciebie optymalny, gdy wychodzisz na scenę z zespołem? Gniew, zapał, radość? Czy ten stan powinien współgrać z posępną treścią piosenek? I gdy śpiewasz piosenki, to dbasz przede wszystkim o formę, czy raczej wyrzucasz trzewia na wierzch?

Mówiąc szczerze, niespecjalnie lubię występować i odgrywać pewne sytuacje, bo widzę w tym rodzaj kłamstwa, udawania emocji, i dlatego najlepsze koncerty dajemy wtedy, kiedy naprawdę mamy problem. Rok temu spalił mi się piec chwilę przed koncertem na festiwalu SXSW w Austin w Teksasie i z powodu tej awarii, nerwów, rezygnacji zagraliśmy jeden z najlepszych koncertów całej imprezy, a na tym największym na świecie showcase’owym festiwalu gra kilka tysięcy artystów. Po wszystkim znaleźliśmy się w Top 10 „Rolling Stone’a”, „Chicago Tribune”, radia NPR itd. W tym roku na tym samym festiwalu było podobnie: przed koncertem złamała mi się gitara. Dostałem zastępczą, ale niestety również uszkodzoną, która mogła w każdym momencie przestać działać. Bardzo się wściekłem i wybuchłem. Trupa ma naprawdę szczęście do nieszczęścia. Tak to niestety albo stety jest. W studiu podobnie. Prawie wszystkie awarie grają na naszą korzyść. Wydaje mi się, że potrafimy je wykorzystywać. W poezji jest podobnie. Te ciemne historyczne głosy można wydobyć na światło dzienne i pozwolić im samym działać. Nie być w pełni reżyserem, ale pozwolić innym mówić. Usunąć trochę ja i wpuścić duchy albo przypadek, albo wypadek, albo jeszcze co innego.

Wasze nagrania i występy zyskują znakomite recenzje nie tylko zawodowych krytyków, autorytetów światowych w dziedzinie muzyki, ale i starszych kolegów muzyków, jak Iggy Pop czy Henry Rollins. Jesteście czytelni dla świata, w ramach niszy, zgoda, ale jednak rekomendacje z ust takich znawców jak David Fricke czy Stuart Maconie stawiają Trupę Trupa na bardzo wysokiej półce. Muzyka brzmi wyraziście, mocno, przekonująco – mówię nie tylko o najnowszej płycie Of the Sun, zachwyciłem się Wami od czasu LP, czyli pierwszego pełnometrażowego albumu. Równie wyraziście i mocno brzmi Twoja poezja – ale ma zasięg ograniczony do obszaru polszczyzny, na którym czytelników jest w ogóle niewielu, a już czytelnicy poezji to jakby podsekta. Nie miewasz czasem impulsu, by pokazać się szerzej jako poeta i zacząć pisać także po angielsku? Trupa, jej sława, mogłaby być tu pomocna, wzbudziłbyś natychmiastowe zainteresowanie.

Ten Trupowy odbiór jest rzeczywiście bardzo miły i często w kategorii science fiction, ale zawsze mam przy takiej okazji obawę, czy czar nie pryśnie i czy to zainteresowanie nie obniży skupienia na komponowaniu piosenek. Każdy kolejny album jest dla mnie testem: czy dajemy się uwikłać w ten świat i porzucamy terytorium ducha, czy nie. Czuję, że na razie wszystko gra. Jeśli chodzi o poezję: nie mogę narzekać. Mam bardzo dobry dom wydawniczy, co jakiś czas otrzymuję surrealne rezydencje literackie, a moje wiersze drukuje na przykład „Modern Poetry in Translations”. Mimo wszystko wciąż sądzę, że pewien rodzaj akceptacji i dobrych warunków może sztukę zabić, więc dobrze, że nie jest aż tak superdobrze, bo co jakiś czas pojawiają się problemy. Moim ukochanym filmem jest Fitzcarraldo Herzoga, w którym bohater marzy o czymś wielkim i wspaniałym, a finalnie przegrywa, ale ta przegrana jest wygraną, i sama droga, i to lunatykowanie są istotne albo właśnie najistotniejsze.

Pamiętasz, kim byłeś, zanim ziściło się to całe science fiction? Jakie miałeś ambicje artystyczne, gdy wydawałeś Przeprawę, gdy TT nagrywała LP? Czy po drodze popełniłeś jakiś błogosławiony błąd, zgodnie z formułą Briana Eno, że omyłka na drodze twórczej może być ukrytą intencją?

Wydaje mi się, że byłem tą samą osobą co teraz, czyli pewnego rodzaju połączeniem urzędnika i osoby dość precyzyjnej z kimś jednak trochę w rodzaju klauna, który podważa i wywraca ruchy urzędnika, a urzędnik podważa albo naprowadza klauna na porządną mieszczańską drogę. Jeśli chodzi o pomyłki: w moim wypadku jest to chyba połączenie wybuchowości, nieprzemyślanej spontaniczności i ADHD z dość dużą konsekwencją oraz uporządkowaniem. Na przykład robię coś głupiego, ale potem zatrzymuję się i badam to pod mikroskopem, a jeśli mi się spodoba, to robię to bardzo długo w odrobinę nowych wariacjach aż do kolejnego wygłupu i potknięcia itd.

Rzeczywiście badasz, preparujesz i miareczkujesz. Jak miałem okazję przekonać się organoleptycznie, Karl-Heinz M.przybierał kolejne formy, zawartość się zmieniała, liczba wierszy też. Czy każdy Twój tom ma tak burzliwe życie płodowe?

Chyba tak – najpierw jest dość dużo, potem mniej, potem jeszcze mniej, aż zostaje prawie nic. Tomiki z mojej pierwszej trylogii Powinni się nie urodzić miały po 40 wierszy per książka. Tomiki z trylogii Radości miały dwa razy mniej wierszy: po 22 per książka. Indywidualne wiersze objętościowo były przeciętnie dwa albo trzy razy krótsze niż te z pierwszego okresu. Natomiast najnowsza książka jest jeszcze chudsza niż wcześniejsze. I z Trupą jest to samo. Moje teksty na nowej płycie Of the Sun prawie nie istnieją. To znaczy one są, ale mają w sobie prawie te same frazy. Przykładowo tekst piosenki „Dream about” brzmi: „no one / no way / no one / nowhere / I dream about”. Tekst Anyhow: „anyhow / anywhere / nowhere man / nowhere land / no one / nowhere”. A tekst „Long Time Ago”: „long time ago / no one / no way / no one / nowhere”.

Słuchając Of the Sun miałem od razu wrażenie, że „no one”, „no way”, „nowhere” to słowa-klucze. Kolejne piosenki stają się aktami jednego opus. To opis obiektywnej pustki czy raczej deprywacji?

Te piosenki mogą być opisem dowolnego stanu. Jestem i na pewno Trupa jest za wielogłosem interpretacyjnym. Dla mnie prywatnie to jest rzecz o czasie i kompletnej nihilistycznej rezygnacji, dlatego nazywam ten album żartobliwie Samuel Beckett Lonely Hearts Club Band. Bo tu w dodatku są piosenki dość piosenkowe jak na nas i do tego różnorodne, ale jednak sporo warstwy lirycznej dochodzi do muru i nie może go pokonać. Dla mnie to jest takie udawanie zabawy. Zespół udaje, że gra normalne piosenki, i udaje, że się bawi.

W wierszach już żadnej zabawy nie udajesz. Dla mnie mottem całego tomu Karl-Heinz M. mógłby być wiersz „zbierać”: „naczelnym obowiązkiem nauki będzie wskrzeszenie swoich ojców / aby móc ich ponownie zabić / i ponownie wskrzesić / i tak w kółko / aż nie będzie co zbierać”. Jest od pozostałych odmienny przez rzut oka w przyszłość, gdy pozostałe żyją przeszłością lub dzisiaj, ale nasączonym wczoraj.

Też tak sądzę. Dla mnie Karl-Heinz M. to w dużej mierze tomik o relacji ojciec–syn i o próbie przerwania tej relacji albo jej naprawienia, ale chyba jednak raczej przerwania.

Co wiesz lub sądzisz o jutrze? Czegoś jesteś pewien, czegoś się boisz, coś daje Ci nadzieję?

Właśnie nie wiem. To znaczy wiem, że wszyscy umrzemy, i do dzisiaj nie ma we mnie na ten stan zgody. Od dzieciństwa paraliżowała mnie choroba nowotworowa w rodzinie, śmierć, przemijanie i rozpad, i do dzisiaj jest tak samo. Ale też widzę, że jest coraz lepiej. Ludzie żyją coraz dłużej, starają się zabijać coraz mniej siebie nawzajem i zwierząt; choćby sam fakt, że o tym dyskutują, to już duże, duże coś. Wszyscy zatem oczywiście umrzemy, ale doceniłbym jednak to, w jakich czasach żyjemy. Są one oczywiście nie dla wszystkich, ale jednak dla rekordowej liczby osób na tyle dogodno-wygodne, że na przykład można próbować pisać, mówić i śpiewać o ciemnych kartach z historii i natury z poziomu pewnego dystansu, a pod pewnym pozornie wyziębionym kątem, który był wcześniej z przyczyn oczywistych niedostępny. To są plusy i tego bym się trzymał.”

www.biuroliterackie.pl

FacebookTwitter