„Bardzo trafnie nazwali swój nowy krążek panowie z Trupa Trupa. Poczynając od zgrzytliwego, jakby potykającego się rytmicznie i wokalnie Snow a kończąc na rozbudowanym Picture Yourself, muzycy serwują nam podróż niełatwą, mogącą przyprawiać o ból głowy kiedy już ostatnie dźwięki ucichną. Momentami osiągają tu niemal post metalowe, przymulone brzmienie, a rozbujane, gdzieniegdzie atonalne kompozycje kontrastują ze zgrzytliwymi i kakofonicznymi atakami, które kontrastują z lekko rozmarzonym, nieobecnym głosem wokalisty. Jeśli nie jest Wam obca twórczość Sonic Youth, wczesnego Radiohead i obecnego wcielenia Swans to kontakt z tym albumem może być bardzo miłą torturą. Szczególnie takie Getting Older zdaje się czerpać z eksperymentatorstwa Michaela Giry i spółki. Z drugiej strony takie The Sky Is Falling to przecież murowany alternatywny hicior, w którym tylko momentami można się połapać, że nie obcujemy z „normalną i zwyczajną” piosenką. Czyli generalnie rzecz ujmując, diabeł tkwi w szczegółach a jest ich całkiem sporo.
Zaznaczę od razu, że krążek ten zrobił mi niemałą krzywdę przy pierwszym kontakcie i zupełnie go nie ogarnąłem. Odłożyłem go na później, tłumacząc sam sobie, że muszę ochłonąć i dać płycie ze dwa, trzy kolejne odsłuchy by móc wydać w miarę jako tako trzeźwą opinię. I tak konfrontując się z nią po raz kolejny, mogę Wam drodzy czytelnicy oznajmić, że jeśli odważycie się obcować z Headache to całkiem możliwe, że uznacie tę płytę za kawał dojrzałej i trudnej muzyki. Nie jest to co prawda odkrywanie Ameryki na nowo, ale przecież nie o to chodzi, Trupa postawiła na zabawę nastrojami, na stylistyczną karuzelę, kołysanie słuchacza na zmianę z targaniem go za uszy. Mam nadzieję, że dobrze mnie zrozumiecie i nie odbierzecie tego negatywnie, ale uważam, że to band, który znakomicie odnajdzie się na wszelakich OFF Festivalach i tego typu imprezach będąc jak najdalej od tego hipsterskiego trendu. Trupy po prostu robią swoje mieszając w tylko im znany sposób post rock, noise, shoegaze i momentami szlachetnie popową melodykę. Myślę, że totalnie esencjonalnym kawałkiem dla tego albumu i obecnego muzycznego wcielenia grupy jest tytułowy, który kumuluje wszystkie możliwe inspiracje w mantrycznym, dziewięciominutowym utworze. Tak więc jeśli nie wiecie, czy się z grupą zaprzyjaźnić to obadajcie ten utwór, ewentualnie skosztujcie równie zakręconego finałowego wybuchu by poczuć o czym piszę.
Słowa nie są w stanie oddać rozmachu i emocjonalności tej wyjątkowo udanej płyty, którą panowie śmiało mogą się legitymować jako najlepszą w ich dorobku. I to by było ode mnie na tyle. Zapewniam, że co jakiś czas będę się jeszcze delektować tym ciężkostrawnym, acz wartym kosztowania daniem. Przygotujcie sobie APAP i sięgnijcie po ten album, jazda diabelskim młynem gwarantowana.”