Skip to content

Premiera Sową / Wywiad z Elizą Kącką

„Eliza Kącka: Grzegorzu, gdy rozmawialiśmy (rok temu zimą, z okazji premiery e-booka Powinni się nie urodzić revisited – Urodzić) pisałeś już Sową? Jak powstawała ta książka poetycka?

Grzegorz Kwiatkowski: Sową zaczęła się wyłaniać, kiedy kończyłem Radości. A etap domykania czegoś pozwala zabierać się za nowe historie. Rzeczywiście, pracowałem wtedy również nad wyborem Powinni się nie urodzić revisited – Urodzić i miało to wpływ na nowy tomik, ponieważ przejrzałem całe moje wcześniejsze pisanie (łącznie z Radościami i Spalaniem), co – w moim przekonaniu – bardzo pomogło w pracy nad skrótowością i pigułkowością zbioru Sową.

Tak, teksty są zdecydowanie krótsze, zauważa się nie tylko ich lapidarność, ale i kondensację całego tomiku. To zaledwie 22 wiersze.

Tak się złożyło, że każda część trylogii (Radości, Spalanie, Sową) ma po 22 wiersze, co daje nam łącznie wiadomą liczbę blackmetalową. Ale to oczywiście nie był świadomy zamiar.

Ale pewnie i nie przypadek. Czy to jakiś żartobliwy bądź poważny algorytm? Niewymuszenie kojarzy mi się z tajemniczym i enigmatycznym skądinąd tytułem wiersza Barańczaka U końca wojny dwudziestodwuletniej.

Już tak zupełnie na serio i nieżartobliwie: mam poczucie, że akurat tyle wierszy wystarczyło, aby każdorazowo uzyskać właściwy stopień nasycenia konkretnego tomu. Na pewno nie chodziło o ustaloną z góry liczbę, ale o wybór wyłącznie tego, co treściowo i kompozycyjnie wypełniłoby i zbudowało dany zbiór. Każdorazowo są to 22 raczej krótkie wiersze i tym (w wymiarze „ilościowym”) różni się przede wszystkim stara trylogia Powinni się nie urodzić od nowej trylogii. W starej było w każdym tomie dwa razy więcej wierszy i przede wszystkim były one znacznie dłuższe.

Czy w trakcie wspomnianego wertowania i sczytywania napisanych kiedyś wierszy trafiałeś na problemy czy rozwiązania, które domagały się kontynuacji, podjęcia w Sową?

Wydaje mi się, że głosy z Sową są przede wszystkim krótsze, przez co zyskują na dosadności, z drugiej strony zmierzają do silniejszej emocjonalnej neutralności, z trzeciej wreszcie – przynoszą estetyczne wzmocnienie. To zresztą moje ulubione połączenie elementów w sztuce, do którego od dłuższego czasu dążę. I dzięki powrotowi do przeszłości na pewno udało mi się ten proces, tę drogę dojrzeć jeszcze lepiej.

Nie da się ukryć, że tematyka wierszy z Sową bliska jest Twojemu wcześniejszemu pisaniu. Co zatem jeszcze się zmieniło?

Jeśli chodzi o sytuację tematyczną, dostajemy tutaj kontynuacje i domykanie wątków z Radości i Spalania. Mamy głosy katów, ofiar i obserwatorów, ale ważne są też zwierzęta. Na przykład takie pogodzenie się i zaakceptowanie swojej zwierzęcości, jak w wierszu „Sługi”. Oczywiście, to tylko pozorne pogodzenie się, fałszywa akceptacja narzucona z perspektywy człowieka, który wpiera zwierzętom chwalebną misję.

Pojawia się w naszej rozmowie wątek zwierzęcia. Rzeczywiście, w nowym tomiku zwierząt jest – sądząc choćby po frekwencji – znacznie więcej. Jako elementy natury, jako istoty uciemiężone przez człowieka, zrównane z nim w cierpieniu, w swoim losie. W humanistyce, badaniach społecznych i literaturze mamy zalew prac otwierających nas na perspektywę zwierząt; mamy wypowiedzi z obszaru ekopoetyki. Czy tym tomikiem odpowiadasz w jakimś stopniu na to wzmożenie, czy jest to kwestia własnej poetyckiej gospodarki, wrażliwości? A może przypadku? Skąd taka zmiana?

Myślę, że tendencja do zwierzęcej perspektywy zawsze w literaturze występowała, a jej najpiękniejszym przejawem były, moim zdaniem, opowiadania Kafki – szczególnie to wspaniałe opowiadanie o krecie [„Schron” – przyp. E.K.]. Dla mnie zwierzęca perspektywa jest jakimś objawem nihilistycznego przekopania. Czyli: wiercisz w sobie i grzebiesz, poszukujesz i analizujesz. W wyniku tego podważasz różne sytuacje duchowo-kulturowe i zostajesz z samą zwierzęcą biologią. Docierasz do podstawy.

Podpowiadasz ciąg: dosadność – neutralność – estetyka. Nim spytam Cię o konkretne teksty, spróbuję na chwilę złapać i przytrzymać koniec tego ciągu. Estetyka – jaka? Co dla Ciebie ukrywa się w tym słowie czy – za tym słowem stoi? I czy aby nieprzypadkowo rymuje się ono z etyką?

Rzeczywiście, etyka łączy się dla mnie z estetyką i tam, gdzie widzę jakieś ogromne pokłady krystalicznie estetyczne, szukam też podłoża etycznego – a na ogół znajduję wtedy antyetykę. Nawet nie brak etyki, ale wywrócenie. W każdym razie połączenie typu wysoka estetyka plus wysoka etyka to dla mnie marzenie. I artystyczne, i życiowe. Znam tylko jeden taki, zupełnie nieliteracki, zespół waszyngtoński Fugazi. Szczególnie godny podziwu jest Ian MacKaye, który w pewien sposób zapoczątkował ruch straight edge. Fugazi są i dobrzy etycznie, i wspaniali muzycznie. To naprawdę ideał i marzenie. Szkoda, że taki nie był na przykład Ryszard Wagner, ale gdyby taki był, to i jego muzyka byłaby inna. I wtedy byłoby tego szkoda. Et cetera.

Właśnie, antyetyka. To słowo można wielorako rozumieć, także w związku z Twoją poezją. Pytano Cię już o ton wiersza – wstrzymujący się od ocen, ale wcale nieunikający bolesnych, ba, czasem i drastycznych obrazów. Ty te obrazy neutralizujesz, zapisujesz beznamiętnie. Czy beznamiętność wynika wyłącznie z pewnej dyspozycji poetyckiej, z gustu literackiego, rytmu pisania – czy jest też wyborem etycznym? A jeśli tak, jak go wytłumaczysz?

Pamiętajmy, że 90 procent tej poezji to czyjeś słowa. Słowa z przeszłości. Za to ich wybór, selekcja, redakcja i czasami modyfikacja to moja rola. Rzeczywiście to, co wydaje się zbyt drastyczne i melodramatyczne, staram się neutralizować. Ale na ogół drastyczne, graniczne tematy są poruszane przez moich bohaterów dość obojętnie, mówią o nich ot tak, i to połączenie, to znaczy jakiś rodzaj etycznej obojętności oraz swoista wola mocy, która moim zdaniem się za tym kryje i może znieść wiele bez histeryzowania, wydają mi się wyjątkowe. Więc rzeczywiście stoi za tym jakiś wybór etycznej perspektywy, która mnie dziwi.

Myślisz, że jest tu moment decyzji? Że to jest wybór, dokonywany przez danego człowieka?

Myślę, że w danym człowieku obecna jest pewna dyspozycja i pewna struktura, na przykład wola mocy i taka żelazna wytrzymałość, która pozwala mu znieść więcej niż większości z nas. Taki jest na przykład Albin Ossowski, bohater dokumentu, który przygotowuję z Rafałem Wojczalem. Jest on i artystą rzeźbiarzem, i osobą narcystyczną, i przy tym wszystkim egzekutorem AK, a także schreiberem w Birkenau.

Wspomniałeś o swoim zdziwieniu – zadziwieniu czysto deskryptywnym tonem swoich „bohaterów”. Czy to znaczy, że obojętność mówiącego w wierszu, jego sprawozdawczy charakter rani czasem również Ciebie? Innymi słowy: czy układając te chłodne wiersze, przeżywasz czasami jakąś formę wstrząsu, niepokoju związanego z umysłem czy sercem człowieka, którego perspektywę relacjonujesz?

Może inaczej: to potwierdza moje jakieś tam mniemanie o świecie, a jest to jednak mniemanie spod znaku Darwina i – na przykład – pana Albina Ossowskiego. Mniemanie pod tytułem: zaraz przyjdzie ktoś większy i silniejszy, i cię zje. Albo jeszcze inaczej: nie wykluczam, że żyję w bańce, na zewnątrz której jest inny świat. A te zeznania i relacje dziwią mnie, owszem, ponieważ dostaję od nich niespodziewane potwierdzenie, że jednak się nie mylę i jest raczej źle niż dobrze. I co gorsza, nie tylko z mojej prywatnej perspektywy.

Tak, źle było ze światem i w poprzednich tomikach. Wiele zresztą z Sową je łączy. Trudniej wyłowić, co dzieli…?

Myślę, że perspektywa zwierzęcia w Sową jest czymś nowym. Chyba to najmocniej odróżnia ostatni tom. Z mojej perspektywy dojście do Sową równa się zatoczeniu koła, powrotowi do pierwotności zwierzęcia. Ale nie chciałbym się tu za bardzo rozwodzić, pozostawiam interpretację ewentualnym czytelnikom.

Zapytam o tytuł. „Sową” to cytat z wiersza. Skąd decyzja (bodaj nie po raz pierwszy), by zostawić słowo w takiej formie fleksyjnej, w jakiej pojawiło się w tekście?

Jeśli chodzi o tytuły wierszy, nie ma w tym filozofii. Testuję po prostu, czy wybrany wariant dobrze brzmi i jest organiczną częścią wiersza. Zawsze miałem i mam problem z opatrywaniem tekstów formułami, które zbyt wiele znaczą. Poniekąd staram się, by tytuł w stopniu minimalnym definiował znaczenie i nie przesądzał o odbiorze wiersza.

Mówiłeś o zejściu do elementariów, do biologii, do zwierzęcego milczenia. Ale ta zwierzęcość jest wmontowana w historię. Z tego nie rezygnujesz – i chyba nigdy nie rezygnowałeś. Tym samym, z mojej czytelniczej perspektywy, zbliżamy się do specyfiki Twojego pisania. Minimalizm świadectwa, wierszowy faktograf, w Sową dodatkowo wzmocniony przez angażowanie zwierząt, które nie dostarczają wykładni, nie mądrzą się, po prostu są. A gdzie Ty w tym jesteś? Czy Twoje wiersze można określić jako lirykę maski/lirykę roli?

Myślę, że ważne są czyjeś głosy, a nie mój głos. Jeśli mówić o liryce maski, to tylko w liczbie mnogiej, w sensie różnych głosów kolejnych masek, za którymi nie stoję ja, ale czyjeś doświadczenia, historie i los. Staram się jak najmniej ingerować w czyjeś głosy. Najmniej jak tylko się da albo w ogóle. Ideałem byłoby uchwycenie czyichś głosów w momencie nieuświadomionego przez nich momentu muzycznego i poetyckiego.

Idzie zatem o głosy niejako uchwycone i transponowane w materię słowa i wiersza?

Tak. Choć oczywiście w samym wyborze charakterów, postaci i historii jest obecne moje widzenie spraw. W jakiejś mierze – osobiście tak uważam – typowe dla wielu gdańszczan. By wyliczyć składniki gdańskości: początek drugiej wojny światowej, dziadek w obozie, i/lub Wehrmachcie, zburzone miasto, wypędzenie większości rdzennych mieszkańców, poczucie tymczasowości i bylejakości. Plus potężna (niemiecka) kulturowa przeszłość tego miejsca. To wszystko buduje jakąś perspektywę ruin, chociaż rzecz jasna najważniejszym patronem tej poezji jest Amerykanin Edgar Lee Masters.

…autor Spoon river. Książki, którą można by pisać w nieskończoność, ponieważ świat jest grobem. Skoro o patronie, to w jakim sensie jest nim Masters, a w jakim Schopenhauer? W jakim stopniu ich warsztat/myśl/duch/wrażliwość udziela się tomikowi Sową?

Masters, ale i Czesław Miłosz z cyklu Kroniki miasteczka Pornic – to patroni formy zeznań i wielogłosu. Schopenhauer, ale i następujący po nim Fryderyk Nietzsche są z kolei patronami atmosfery pesymizmu, przewartościowań, doświadczeń skrajnych i tej nieszczęsnej, bo zawłaszczonej przez siostrę Nietzschego woli mocy. To, rzecz jasna, uproszczenia, ale nie bez powodu obaj pojawiają się w tomie Sową jako przytoczone głosy. Głos Nietzschego w wierszu caricatura, a Schopenhauera w Świecie jako woli i wyobrażeniu. Jest jeszcze wiersz zamykający Sową, a zatem i nową trylogię. Może nie tyle zamykający, co znaczący zerwanie – to Carl Fuchs, gdański łącznik z Nietzschem. Fuchs był organistą, teologiem i przyjacielem filozofa, z którym przez lata korespondował.

W nowym tomiku mamy wiele wykopywania i zagrzebywania – grobów i trupów. W samym umieraniu nie ma nic niezwykłego, rzekłoby się – banalność śmierci. Za to wysoka jest frekwencja obrazów, z których ucieszyłby się, nie przymierzając, Jarosław Marek Rymkiewicz – miłośnik trupów w literaturze. Ty piszesz w innym tonie, ale – paradoksalnie lub nie – z tym motywem utrafiasz w czas, w którym ekshumacje i literackie otwieranie grobów stały się wątkiem prominentnym, kształtującym symboliczną wyobraźnię narodową. Czy obrazy wygrzebywania, zakopywania mają jakąś dodatkową podbudowę lekturową, doświadczeniową?

Myślę, że Jarosław Marek Rymkiewicz to idealny przykład smutnego i częstego paradoksu, czyli moim zdaniem fatalnej postawy etycznej i wybitnego dzieła literackiego (na przykład Zachodu słońca w Milanówku). Pytanie, czy jedno wypływa z drugiego, czy da się to rozdzielić? Obawiam się, że mamy do czynienia z pierwszym wariantem, tyle o nim. W każdym z nas na pewno najgłębiej zalegają doświadczenia rodzinne i zadawane sobie od dziecka pytania, chociażby o etykę w kontekście bycia zarazem żołnierzem Wehrmachtu i więźniem obozu koncentracyjnego. Oczywiście, im bardziej człowiek się takim tematem interesuje, tym więcej wygrzebywania, zakopywania – i trupów, i katów, i obserwatorów.

A lektury?

Jeśli chodzi o podbudowę lekturową – na pewno podziwiam (mimo że ciężko się takie pisanie podziwia) literaturę Jeana Améry’ego, a jako podbudowę – Obrazy mimo wszystko Didi-Hubermana. Jednak łatwiej mi wskazać na podobne strategie obserwacyjne na gruncie filmowym, to znaczy filmy Marcela Ophulsa, Claude’a Lanzmanna i – z najnowszych przykładów – filmy Joshuy Oppenheimera. Im wszystkim chodzi o naświetlanie ludobójstwa, przyglądanie się mu nie osobiście, lecz oczami obserwatorów, katów albo niedoszłych zamordowanych. Widzę w tym potężną pracę na rzecz dobra i na rzecz pamięci o zamordowanych. Jasne, trzeba być ostrożnym w ekscytacji towarzyszącej obserwowaniu, ale z drugiej strony przemijanie i upadanie jest w pewien sposób ekscytujące, a w przypadku ludobójstw mamy wszystko w pigułce. Tego typu ekscytację widać w filmach Clauda Lanzmanna, który pozornie udaje dystans, a tak naprawdę oskarża. Mimo tego napawania się jego dzieło Shoah to ogromny dokument historyczny, wspaniały artystycznie. Na pewno nie powstałby, gdyby Lanzmann nie był chodzącą mieszanką resentymentu, woli mocy i narcyzmu. Zakładam, że Shoah powstało nie „mimo”, ale również „dlatego”. Z powodu takiego „niezdrowego” zapatrywania się w przemijanie, upadanie i grzebanie. No i rzecz jasna proszę nie brać tego jako porównywanie się i zestawianie. Ja mówię tutaj tylko o strategiach artystycznych, które cenię, ale poziom ich wykonania to inna sprawa. Wiem, gdzie wysokość, a gdzie średniość albo niskość.

Czy Twoja poezja też jest pracą na rzecz pamiętania? A jeśli tak, to czego?

Sądzę że jest to jakaś forma pracy na rzecz pamiętania głównie o tak zwanych innych i słabszych. I w ogóle o całym nurcie ekscentrycznym, na ogół odrzuconym.

„Innych i słabszych”, powiadasz. A co zrobić z motywem wypychania zwierząt?

Figura wypychania zwierząt z tytułowego wiersza jest raczej beznamiętna – coś z działań psychopatycznych bez narzędzia empatii. Jakiś pan X ze swojej bezempatycznej wieży spogląda na ludzi i widzi ich jako zwierzęta. W każdym razie może warto też dodać dla pewnego balansu oraz uczciwości, żeby nie było ciągle o zakopywaniu i wypychaniu, że mnie jednak poezja przede wszystkim ocala i taka jest jej główna rola. Poezja nie moja, ale czyjaś.

A jednak, ocalenie – z nim trzeba ostrożnie – przychodzi poprzez wiersz. Nie-własny. Czyja poezja ocala?

Przede wszystkim poezja amerykańska z Waltem Whitmanem na czele, a z polskich autorów przede wszystkim Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz i Anna Świrszczyńska. Na mnie lektura tej poezji działa oczyszczająco i streszcza się w nakazie wewnętrznym: „chcę być lepszym człowiekiem w sensie etycznym i lepszym artystą w sensie rzemieślniczym”.

Rzec można, kanonicznie, żadnych młodzików. Co taka poezja zmienia w naszym „tu i teraz”?

Naprawdę, żyjemy w bardzo byle jakich, a od niedawna jeszcze bardziej niż mniej agresywnych czasach, a poezja ocala na zasadzie produktu o wysokiej zawartości duchowej, który zwiększa naszą odporność i wyostrza widzenie, a także może zmienić nasze prywatne życie.

W życiu prywatnym i na scenie jesteś muzykiem, Grzegorzu. Co dla Ciebie oznacza muzyczność wiersza, frazy poetyckiej? Czy komponujesz poezję, głośno ją sobie czytając?

Bycie muzykiem jest wymienne z byciem poetą, bo jedno i drugie jest rzecz jasna muzyką, a to różne gałęzie jednego drzewa. Staram się nie czytać wierszy na głos, ale w głowie. Mam jednak nadzieję że i w ten sposób słyszę, co brzmi, co nie brzmi. Czasami, kiedy mam gorszy okres duchowy – dużo stresu i mało pracy nad sobą – praktycznie nic nie słyszę. Albo odwrotnie: wszystko wydaje mi się godne wiersza, brzmi dla mnie znakomicie i dobrze. A potem to w lepszej dyspozycji czytam i widzę, jak źle wtedy słyszałem. Myślę, że słuch muzyczny jest zespolony z duchowością i nie jest dany raz na zawsze. Trzeba nad nim pracować.

Zajrzyjmy jeszcze do Sową. Kim są „bohaterowie” wierszy z nowego tomu? Czy któryś z nich jest szczególnie ważną dla Ciebie historią?

Wszystkie historie są dla mnie ważne, ale wybrałbym wiersz „rodzić”, ponieważ – zabrzmi to może banalnie – jest właśnie tak, jak twierdzi bohaterka tego wiersza: „wszystko byleby przetrwać i dalej rodzić”. Nie ma co się obruszać, to jest pewne, podstawowe.

Czy w Twoich wierszach mówi się z perspektywy śmierci? Wielu umiera, wielu gada do nas pośmiertnie, wielu mówi o śmierci. Śmierć jest nie tylko pestką, jak to było u Rilkego – i nie tylko swego rodzaju obsesją. Śmierć mieści w sobie życie, jest jego osią i gwarantem. Co to w praktyce oznacza? Czym owocuje taka perspektywa w wierszu? Obojętnością, rezygnacją, heroizmem?

Myślę, że śmierć to taka oczywista perspektywa i oczywisty punkt odniesienia. Myślę też, że to łatwy punkt odniesienia. Pewnie zbyt łatwy i trzeba się tej łatwości w pewien sposób wystrzegać, tak zwanek łatwości w ogłaszaniu prawd dawno ogłoszonych. Z drugiej strony to jednak totalnie absurdalne, że ludzie żyją i umierają. Mimo że znają perspektywę śmierci oraz wiedzą, że i tak wszyscy skończą w ziemi, lekceważą to kompletnie. Dbają o to, aby trwała ludzkość i rodzili się nowi ludzie, którzy również trafią do grobu. Może to i banał, ale dziwi mnie zawsze, bo uzmysławia mi, że ewidentnie czegoś organiczno-biologicznego nie rozumiem; czegoś, co jest raczej oczywiste i pewnie w jakimś sensie wręcz radosne – na zasadzie triumfu witalności i triumfu woli.

W wywiadzie Głosy żywych ludzi pytałam Cię o chwyt powtórzenia sporych fragmentów wiersza w innym wierszu (lub w obrębie jednego tekstu). W Sową takie powtórzenia też się pojawiają. Dyskutowaliśmy wówczas o pragnieniu realności, wierności. Jaką rolę odgrywa takie mantrowanie, powielanie? Podkreśla łączność między tekstami, uwiarygodnia to, co powiedziane?

Wydaje mi się, że takie ciągi narracyjne w obrębie jednego tomu albo danej trylogii po prostu dobrze koegzystują i tworzą jakiś rodzaj synergii (aczkolwiek mam nadzieję, że wszystkie wiersze w obrębie tomu i trylogii tworzą rodzaj synergii). Nie nazywałbym tego chyba chwytem. I nadal chciałbym realności, maksymalnej wierności wobec głosów, z których korzystam. Sztuka innych najbardziej podziwiana i najmocniej doświadczana przeze mnie to rzeczywiście, w której zapominam o fikcji, papierowości, umowności. Ta, dzięki której czuję fizyczną i duchową realność czytanych albo oglądanych przeze mnie historii. Oczywiście, sam dążę ku temu, co podziwiam, ale dążenie nie równa się spełnieniu i perfekcji. Samo pragnienie jednak jest już, moim zdaniem, dobrym fundamentem duchowym, dobrym punktem wyjścia. Tylko z wytrwałości bierze się wytrwałość.

Zdajesz się jednym z tych młodych poetów, którzy mają określone imaginarium i trzymają się go – relatywnie – konsekwentnie. Inaczej niż na przykład Tomasz Pułka, który z tomiku na tomik zmieniał język i podejście, a o tym, że jest Pułką, decydowały inne czynniki. Jak widzisz swoją dalszą drogę poetycką? Można cokolwiek planować, czy jest to sprawa pozastrategiczna? I jak sam siebie widzisz w kontekście aktualnie pisanej poezji? Masz z kimś wyobraźniowe, językowe koneksje?

Jest różnica języka, tematyki między trylogią poprzednią, a nową trylogią – nie jest ona jednak radykalna. Mam nadzieję, że mowa o ewolucji, a nie rewolucji. Powoli tworzy mi się zestaw wierszy mających mianownik eutanazyjny i eugeniczny, to znaczy interesuje mnie aspekt przydatności danego człowieka i wpływu tej przydatności na przykład na długość życia, szacunek społeczny i tym podobne aspekty. Po prostu przy okazji grzebania w ziemi kwestie związane na przykłąd z akcją T4 albo eugeniką w Stanach Zjednoczonych bardzo mnie zdziwiły i zaciekawiły w swoim oczywistym absurdzie, a jednocześnie ogromnej wyrozumiałości bliźnich i społeczeństwa na te absurdy. Co do poetów, zdaje mi się, że mam więź poetycko-światopoglądową z Wojciechem Wilczykiem i ogromnie się cieszę, że jest ktoś, kto pisze i myśli w taki sposób. Jego tomik, który został wydany w tym roku, przeczytałem z ogromną radością. I nie chodzi tu o spoufalanie. Chodzi o radość z istnienia kogoś bliskiego duchowo.

W ostatnim wierszu „Carl Fuchs…” piszesz: „czy mają sens: masło w kształcie koniczyny / i wypomadowany frymuśny wąs? / wobec tego że jest śmierć i wszystko unieważnia i zabiera?” I dopowiadasz: „właśnie dlatego mają nikły sens”. Przekorna logika „właśnie dlatego” zastanawia czytelnika. Czy to mała prowokacja, czy konstatacja?

Ostatni wiersz powinien mieć tak naprawdę dwie wersje: „nikły sens” oraz „sens”. I taka, i taka wersja byłaby dla mnie dopuszczalna, a to dlatego, że to niewiele zmienia. Rozważania o estetyce chwilę po wizycie w pogromowym dole z wcześniejszego wiersza są zawsze karykaturalne. Zarówno ostatnie rozważanie w tomie Sową, jak i ostatni wiersz nowej trylogii nie jest spokojnym domknięciem, a zerwaniem i karykaturą. Wszystkie te wiersze zresztą są antyświatem, antyetyką, antyestetyką. Idą w karykaturę właśnie. Problem jedynie, że są to zarazem prawdziwe wydarzenia i relacje – i żaden z tych bohaterów nie starał się być karykaturalny. Na przykład uczestnicy festiwalu literackiego w Finlandii zobaczyli w moich wierszach czarny humor o Holokauście – po każdym czytaniu część publiczności reagowała nerwowo rozrywkowym śmiechem, a później mieli i z tym śmiechem problem. Na przykład z własną reakcją na postać karlicy. Myślę, że dopiero od niesmaku spowodowanego własną obsceniczną reakcją zaczyna się namysł nad złem i cierpieniem – wyświadczanym i doświadczanym.

Oby i wiersze z Sową zainicjowały taki namysł, poruszyły, a choćby i zdenerwowały produktywnie. Dziękuję Ci za rozmowę.

I ja również bardzo dziękuję.”

www.biuroliterackie.pl

FacebookTwitter