Kategoria: Na początku – Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego (1967). Od dzieciństwa miałem kontakt z muzyką takich zespołów jak Beatlesi czy Nirvana, ale to ten longplay był moim pierwszym własnym, w pełni satysfakcjonującym odkryciem. Poznałem tą płytę w licealnych czasach, pod koniec lat 90. Wtedy zetknąłem się z legendą Piwnicy Pod Baranami. Do dzisiaj sądzę, że Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego to najlepsza polska płyta z szeroko pojętej muzyki popularnej, rozrywkowej, zresztą kilka kompozycji z tej płyty ma moim zdaniem charakter radykalny, eksperymentalny i awangardowy. Wszystko tutaj świetnie do siebie pasuje, także te wiersze polskich poetów, które – przyznam – pozbawione muzyki mnie nie satysfakcjonowały. To co znalazło się na tej płycie świadczy o tym, że Konieczny i Demarczyk należeli do około wojennego pokolenia, które miało o wiele większą duchowość, o wiele więcej do przekazania niż pokolenia późniejsze. Nie znam lepszej polskiej wokalistki niż Demarczyk, jej dykcja, barwa głosu i jego rozpiętość, pewność siebie, charyzma. Chapeau bas!
Kategoria: Na rano – Glenn Gould, Bach: The Goldberg Variations (1956). To szybka i dlatego „wybudzająca” wersja Wariacji Goldbergowskich Bacha, nagrana przez młodego Glenna Goulda w 1955 roku. Każdego ranka tego słucham i pewnie przez te wszystkie lata wysłuchałem tych wariacji już ponad tysiąc razy. Wersja z 1955 roku jest i szaleńcza, ale jednocześnie jest to jednak nadal Bach, i wszystko jest matematycznie precyzyjne. Dlatego ta muzyka nie tylko dodaje mi energii, ale też wprowadza pewne uporządkowanie w mój dzień.
Kategoria: Na wieczór – Glenn Gould, Bach: The Goldberg Variations, 1981 (1982). Kiedy chce się wieczorem wyciszyć i wyczyścić, to włączam Wariacje Goldbergowskie, nagrane przez Goulda w 1981 roku, które są jak na moje ucho ze dwa razy wolniejsze niż w wersji z 1955 roku. Pod koniec życia Gould postanowił spróbować innej interpretacji, uznał, że potrzebuje sytuacji bardziej kontemplacyjnej. Powstała płyta, która nie tylko uspokaja, ale też przenosi słuchacza w taki „wyższy”, niemal religijny rejon.
Kategoria; Na przekór – Lana Del Ray, Ultraviolence (2014). Płyta wyprodukowana przez Dana Auerbacha z Black Keys, płyta w pewien sposób cyniczna, zrobiona pod jak największe grono słuchaczy. Ale mimo to albo właśnie dlatego wyszło coś niesamowitego. Ultraviolence to album mówiący o takim niewolniczym pełnym upokorzenia zakochaniu się kobiety – piekielne i pełne zła historie, ale opowiedziane w żarliwy, egzaltowany i wręcz ekstatyczny sposób. Piosenki z płyty przywodzą na myśl amerykańską rozrywkowo swingującą muzykę lat 50. i 60. Jeśli kogoś odrzuca plastikowa Lana Del Rey i jej plastikowy wizerunek, to jednak moim zdaniem powinien się przełamać i sięgnąć po Ultraviolence, płytę moim zdaniem wręcz wybitną.
Kategoria: Na balangę – Nick Cave, Push The Sky Away (2013). Wiadomo, ludzie różnie sobie wyobrażają balangi. W moim przypadku to spotkania o charakterze rozmowowo-rozrywkowym, nie czysto tanecznym. I do czegoś takiego Push The Sky Away Nicka Cave’a pasuje idealnie: wprowadza określoną atmosferę, „ustawia” imprezę na takim para egzaltowano gadatliwym poziomie. To muzyka imprezowa na takiej zasadzie jak The Velvet Underground.
Kategoria: Na podróż, Warpaint, Warpaint (2014). Na tej płycie amerykańskiego żeńskiego zespołu melancholijno-miłosne i sentymentalne tematy zderzone są z niesamowitą, nieszablonową i bardzo energetyczną grą sekcji rytmicznej. Ale ta muzyka nadaje się głównie do słuchania w samochodzie nie przez dynamikę ale właśnie z powodu jej nastrojowości i smutku. Ten album dobrze komponuje się z krajobrazem często zrujnowanej ale pięknej polskiej wsi jaką widzę za oknem samochodu. A poza tym albo przede wszystkim to jeden z najlepszych albumów zeszłego roku.
Kategoria: Na zawsze – The Beatles, Magical Mystery Tour (1967). Najlepsza muzyka ma dla mnie i dużo absurdu i uduchowienia i tak jest właśnie w przypadku Magical Mystery Tour Beatlesów. Najbardziej lubię z tej płyty Blue Jay Way, numer George’a Harrisona, zazwyczaj niedoceniany, a to rewelacyjne, odkrywcze nagranie, które potem wywarło wpływ na wielu ważnych muzyków, choćby na Johna Frusciante. Powolna, nienachlana, orientalna kompozycja o ogromnej sile rażenia. Warto też wspomnieć o psychodeliczno absurdalnym I’m The Walrus Johna Lennona – utwór bardzo lennonowski, ale zarazem bardzo eksperymentalny. Jest też na Magical Mystery Tour wspaniały romantyczny utwór Paula McCartneya Fool On The Hill. Album Magical Mystery Tour pokazuje, że ogromna siła Beatlesów z tamtego okresu wynikała z bardzo szerokiego spektrum inspiracji i z ogromnej różnorodności panującej na samej płycie. Warto dodać, że płytą Magical Mustery Tour inspiruje się wielu młodych artystów. Album Lonerism Tame Impala, który bardzo szanuję i lubię, jest moim zdaniem takim hołdem dla Beatlesów właśnie z tamtego okresu. Zresztą wybór jednej płyty Beatlesów to wybór tragiczny. Najchętniej wymieniłbym całą dyskografię. Jak dla mnie całe The Beatles to tak ogromne zjawisko że aż prawie mityczne i parareligijne. Nie było Boga i nagle jest muzyczny Bóg. I już na sam koniec wspomnę że po Magical Mystery Tour sięgnąłem po obejrzeniu beatlesowskiego filmu o tym samym tytule, do którego powstały te piosenki. Ten film jest równie rewelacyjny.
Odpowiadał Grzegorz Kwiatkowski, notował Wiesław Królikowski.