Skip to content

Recenzja Spalania – Przemysław Koniuszy

W mówieniu o współczesnej literaturze z biegiem czasu termin „minimalizm” bez namysłu używany jest z coraz większą częstotliwością i dlatego siłą rzeczy staje się zupełnie ignorowanym terminem. Jednak w przypadku Spalania, ostatniej książki Grzegorza Kwiatkowskiego, mamy do czynienia z tak fundamentalną reinterpretacją tradycji minimalizmu, że nie sposób tego pominąć w jej omówieniu.

Dokonuje się tutaj bowiem niezwykle interesujące zbliżenie formy do treści, które w żadnym razie nie jest równoznaczne z dominacją ascetycznych konstrukcji. Wręcz przeciwnie. Całość opiera się na bardzo przejmującym przedstawieniu różnorakich możliwości „wcielenia” się przez artystę w coraz to bardziej przerażające przejawy zła. Sprawia to, że w wykreowanej na kartach tego tomu przestrzeni ścierają się ze sobą niepojmowalne dla podmiotu siły, które dlatego są możliwe do odzwierciedlenia w tekście, gdyż nieustannie punktem odniesienia dla nich jest przenikająca całą materię energia. Niesłychanie trudno ostatecznie stwierdzić, czym ona jest, co z jednej strony jest pociągające, zaś z drugiej niebezpieczne. Wciąż coś tutaj znika, umiera lub niepostrzeżenie wtapia się w otoczenie, lecz za każdym razem jakakolwiek interpretacja tego stanu i ewentualnej metamorfozy w głównej mierze zależy od czytelnika. Osobowość percypującego podmiotu jest tutaj kompletnie wybrakowana. Przez wzgląd na niewyobrażalne cierpienia, jakie miały zapewne miejsce w „przedakcji”, jego receptory wychwytują tylko takie fragmenty rzeczywistości, które mają jakieś znaczenie tylko dzięki wpisaniu ich w nadrzędną wizję, jaka niezmiennie przyświeca każdemu kolejnemu wyznaniu. Pojawia się zatem wątpliwość, czy Spalanie nie jest czasem celowo kreowane na jakąś fragmentaryczną reprezentację strumienia świadomości kogoś, kto całe swe życie spędził na umiejscawianiu swych emocji i doświadczeń w perspektywie ogółu cierpienia w świecie, czego celem miało być zrozumienie swych jednostkowych i być może nieco wyimaginowanych nieszczęść jako ech czegoś zupełnie niekontrolowanego. Ciekawym aspektem dla tego rodzaju (nad)interpretacji są cieszący się wątpliwą sławą bohaterowie tego tomu, który za każdym swym pojawieniem się coraz gwałtowniej dają czytelnikowi do zrozumienia, jak wiele nieporozumień istnieje w odczytaniach relacji na płaszczyźnie kat-ofiara, tym bardziej w kontekście czegoś tak przekraczającego granice ludzkiego poznania jak Holokaust.

Spalanie pokazuje przecież, że nie ma nic bardziej naturalnego dla naszego świata jak śmierć i swego rodzaju „rytuał” zabijania. Każdy z nazistów – przed swym „ujawnieniem” się ze swoimi morderczymi instynktami – w gruncie rzeczy nie różnił się zapewne od przeciętnego człowieka żyjącego w tamtych czasach. Jednak, jak pokazuje autor niniejszego tomu, kluczowy jest właśnie impuls, czyli przekaźnik wspomnianej już energii, jako zdeprawowanego wariantu élan vital lub siły przenikającej cały wszechświat i wtajemniczającej w mroczne sfery świadomości. Być może to właśnie na jej działanie zbyt długo byli eksponowani ludzie, którzy później z zimną krwią i bez mrugnięcia powieką zabijali tysiące niewinnych ludzi. Podejmując tego rodzaju problematykę poeta koncentruje się również na istocie wspomnień. Wydaje się bowiem, że umysł każdego człowieka, nawet zniewolonego przez wiarę w morderczą ideologię, przynajmniej na moment przed eskalacją agresji już antycypuje wszelkie możliwe scenariusze radzenia sobie w późniejszym życiu z ciężarem moralnym własnych czynów. Można oczywiście wysnuć bardzo przekonującą tezę, zgodnie z którą na przykład naziści dalecy byli od przejmowania się czymś tak dla nich anachronicznym jak etyka, lecz podmiot Spalania wydaje się nieco odmiennego zdania. O wiele bliższa jest mu koncepcja zaślepienia, która rozumiana jest tutaj jako przytłoczenie idei „najwyższych” przez te skutecznie ferowane przez propagandę. Jak można uwierzyć w to, że pewni ludzie, którzy „myśleli o gorącym bulionie”, „przeczesywali włosy” i byli skłonni do opowiadania swojej rodzinie o przyszłości, mogli w pewnym momencie swego życia – nawet jako skrajni szaleńcy – być w stanie odebrać innym coś najcenniejszego? Grzegorz Kwiatkowski, jakby w porozumieniu z wszystkimi ofiarami totalitaryzmów ubiegłego wieku, zdaje się tutaj pytać o to, dlaczego w pewnych warunkach paradoksy zostają urzeczywistnione i z jakiej przyczyny ci, którzy „powinni się nie urodzić” naprawdę przychodzą na świat. Masowość zła, jego pozorna nieforemność i nieprzystawalność do tego, co stanowi fundament naszego istnienia w świecie, ujawnia, że niezmiernie trudno jest dokonać racjonalnych rozróżnień na przegranych i zwycięzców, moralnych i zdemoralizowanych, efekty konieczności i przypadku.

Jeżeli wydobędziemy ten tom z jego uwikłania w przeróżne konflikty na płaszczyźnie estetyka-etyka-metafizyka i w większym stopniu skupimy się na poszukiwaniu uniwersalizmu tej wizji poetyckiej, to dostrzeżemy, że równie kluczową rolę odgrywa tutaj problem kreacji i „przywoływania” na świat. Z tej perspektywy wspomniana już tutaj energia i tytułowe spalanie uruchamiają zupełnie inne odczytania. Wówczas na pierwszy plan wysuwa się czasowość każdego przeżycia, które mając miejsce w różnych momentach historii świata mogą nieść za sobą zupełnie odmienne konsekwencje i znaczenia. Uwydatniany w ten sposób jest niesamowicie wysoki poziom hipokryzji współczesnych społeczeństw, które potrafią bez celu nadbudowywać kolejne (pseudo)interpretacje dawno już w pełni przeżytych tragedii i tym samym ignorować cierpienie, któremu bez większego trudu można byłoby zaradzić tu i teraz. Wydaje się więc, że w działaniach, którym przyświeca pragnienie konfrontacji ze złem w jego najczystszej postaci, a nie próba jego dogłębnego zrozumienia i odniesienia ewentualnych wniosków do teraźniejszości, chodzi w gruncie rzeczy o stwarzanie pozorów i budowanie fasady przekonującej otoczenie o względnej normalności naszego życia. Nie ma znaczenia, co doprowadziło do zapłonu, co tak naprawdę ulega destrukcji i wreszcie, dlaczego tak naprawdę trzeba się tym interesować. Fundamentalny jest sam proces szeroko rozumianego spalania i powiązanego z nim mistycznego przeżycia, które wynika z obserwowanego na własne oczy przeistoczenia się materii w wyobrażoną nicość, coś na kształt prefiguracji odrodzenia w kolejnym Wielkim Wybuchu. W alternatywnej rzeczywistości Grzegorza Kwiatkowskiego nie ma miejsca na konflikt tragiczny, gdyż nie sposób dopatrzyć się tutaj jakiejkolwiek równorzędności. Za każdym razem natrafiamy przecież w tym tomie na kolejne warianty bezwzględnego terroru zła, który traktowany jest dość ambiwalentnie, aby wyeksponować jego wykształcanie się z najgłębszych rejonów podświadomości człowieka i przede wszystkim dokonujące się dzięki niemu rozszczepianie świata na projekcję w umysłach zastępujących sobie sensowność irracjonalnością i jego rzeczywistą reprezentację we „wspaniałych marzeniach i wielkich ideach”.

W Spalaniu Grzegorz Kwiatkowski pokazuje, że panoptikon nie jest wyłącznie utylitarystycznym wymysłem Jeremy’ego Benthama, gdyż nasz świat stanowi pełnowymiarową realizację tego konceptu, w którym brak jest jakiejkolwiek prywatności i wszystko podlega całkowitej inwigilacji. Wrażenie nierealności tego ma swoje źródło nie tylko w niemożliwości globalnej obserwacji, lecz także w zastępowaniu prawdy przez fikcję, dominacji zakrzywiania czasoprzestrzeni przez fałszywe autorytety, oswajaniu zła i poszukiwaniu jego rodowodu w filozofii. W ten sposób ta książka pokazuje, że światu nie brakuje empatii. On jest już ze swej natury negatywnie do niej nastawiony i na współczucie po prostu nie ma w nim miejsca. Wobec tego schizofrenia, napady szału i analfabetyzm stają się czymś zupełnie zrozumiałym i uzasadnionym przez zakodowaną we wszechświecie nienormalność. Dlatego w Spalaniu, znacznie poszerzającym współczesne dyskursy zajmujące się naturą zła, poeta angażuje ironię, posługuje się aforystyczną frazą i w przekonujący sposób wykorzystuje swoją doskonale ukształtowaną umiejętność zderzania ze sobą wyobrażonego momentu z historiami rzeczywiście mającymi niegdyś miejsce. I w ten sposób przenikają się tutaj i krzyżują ze sobą różne wcielenia, różne rejestry, różne wrażliwości i różne odmiany ascetyzmu. A wszystko po to, aby nieznanemu „Innemu”, wielkiemu inscenizatorowi tragedii, w której wszyscy gramy główne role, zdjąć z twarzy maskę i udowodnić mu, że nie miał racji i każdy, kiedy tylko zechce, może „wykonać pożegnalny gest” i na zawsze odejść w stronę nicości.

Przemysław Koniuszy, www.szelestkartek.pl

FacebookTwitter