Skip to content

Wywiad na łamach magazynu Teraz Rock

Marek Świrkowicz: Na stronie wydawcy można przeczytać, że Headache to płyta ostra jak migrena – i dwa razy bardziej psychodeliczna.

Grzegorz Kwiatkowski: Ta płyta jest najbardziej radykalna w naszym dorobku. I to pomimo tego, że brzmienie jest aksamitne, wręcz pluszowe.

Przy okazji poprzedniego albumu ++ przylgnęło do waszej twórczości określenie „muzyka funeralno-cyrkowa”. Teraz też byś się pod tym podpisał?

Poprzednia płyta działała na zasadzie kontrastu między tekstami a muzyką. Teksty były jak z horroru, a muzyka jak z karuzeli, dlatego w naturalny sposób skojarzyło mi się to z cyrkiem na cmentarzu. Na nowej płycie natomiast jest już tego znacznie mniej. Tutaj kontrasty są nieco innego rodzaju – bardziej między ciepłym wręcz dreampopowym brzmieniem a ciężkimi, bardziej swansowymi treściami. Ostatnio zauważyłem też, że ten materiał jako całość jest niesamowicie wolny. I ta powolność tworzy bardzo dziwną atmosferę. Przypadkiem udało nam się stworzyć nową jakość w naszej muzyce. Warto też chyba dodać, że po raz pierwszy doszło do sytuacji, że po nagraniu wszyscy czterej byliśmy zadowoleni.

Headache to płyta dużo bardziej minimalistyczna niż ++. Zrozumieliście, że mniej znaczy więcej?

Trochę tak. Myślę, że tę redukcję szczególnie wyraźnie da się zauważyć w warstwie tekstowej, za którą jestem odpowiedzialny nie tylko ja, ale też Wojtek Juchniewicz (basista Trupy Trupa – przyp. mś). Nie ma tu już opowiadania historyjek, to raczej powtarzanie kilku słów, które zresztą przeplatają się w obrębie całej płyty – jak np. fraza rise and fall, która pada w piosence o tym samym tytule, ale też w utworze Snow, a samo słowo fall powraca jeszcze potem w kończącym płytę Picture Yourself. Zwykle pracujemy nad materiałem w ten sposób, że coś sobie gramy na próbie i każdy dodaje coś od siebie. Teksty również powstają na żywo, jako element improwizacji.

Strasznie dołujące muszą być te improwizacje. Nowe utwory przytłaczają potężnym bagażem pesymizmu czy wręcz nihilizmu…

To ciekawe, bo żaden z członków zespołu nigdy nie powiedział, żeby ta płyta była jego zdaniem dołująca. Pewnie dlatego, że dla nas również te „ciemne” treści są jednak naturalne i normalne i czasami wręcz pozytywne.

W jednym z wywiadów porównałeś nowy materiał do Miasteczka Twin Peaks Davida Lyncha.

Chodziło mi przede wszystkim o klimat. O to, że pozornie wszystko jest OK, jest ciepło, pluszowo i miło – ale jednak coś tam nie gra. Dobrym przykładem może być piosenka Sacrifice, która jest taką ładną, wczesnobeatlesowską balladą, jednak ma dziwnie wolne tempo, a jak wczytać się w tekst, to już w ogóle jest czysty nihilizm, czyli piosenka o nienarodzinach. Ale to funkcjonuje gdzieś tam na trzecim planie. Inaczej niż na płycie ++, gdzie wszystko było na wierzchu. Tam śpiewałem wprost I hate. Tutaj natomiast to zło jest ukryte.

W warstwie muzycznej słychać natomiast inspiracje, których wcześniej u was raczej nie było. Wspomniałeś już o nawiązaniach do Swans…

Na pewno bardziej się osłuchaliśmy z pewnymi rzeczami. Ja wcześniej zawsze ciągnąłem w stronę Beatlesów i Velvet Underground, ładowałem się też muzyką poważną, np. Bachem albo Schubertem. Ostatnio natomiast otworzyłem się na takie rzeczy jak Sonic Youth, Swans czy Fugazi i muszę przyznać, że oddycha mi się znacznie lepiej i łatwiej.

Płytę ++ nagrywaliście w gdańskiej synagodze. Tym razem zdecydowaliście się na normalne studio i doświadczonego producenta.

Nagrywaliśmy w studiu Dickie Dreams należącym do zespołu Dick 4 Dick, które zresztą od roku jest naszą salą prób. Po raz pierwszy wszystkie instrumenty zarejestrowaliśmy „na setkę”, najważniejszą nowością była jednak współpraca z Michałem Kupiczem, którego produkcje bardzo cenimy. Wyszło to trochę przez przypadek, ponieważ nasz przyjaciel Adam Witkowski, który realizował ten materiał, nie miał już czasu, żeby go zmiksować i zmasterować. Wtedy właśnie pojawił się Michał. Nigdy wcześniej nie był na naszym koncercie, nie wiedział jak brzmimy i chyba również dzięki temu udało mu się odczytać tę muzykę na nowo. Nałożył na te nasze pesymistyczne rzeczy coś swojego, dodał chorusy na gitarę, schował trochę klawisze i mam wrażenie, że dopiero w tej postaci zaczęło to mieć sens.

Headache to produkcja międzynarodowa – ukazała się nakładem brytyjskiej wytwórni Blue Tapes. W jaki sposób trafiliście pod jej skrzydła?

To również była kwestia przypadku. Szef Blue Tapes David McNamee prowadzi portal 20 Jazz Funk Greats, gdzie recenzował płytę ++. I tak mu się spodobała, że zaproponował nam wydanie nowego materiału. Zależało mu jednak, żeby to było coś całkiem innego niż poprzedni album. On w ogóle bardzo lubi rzeczy niszowe i eksperymentalne. Mieliśmy nawet taki plan, żeby przygotować coś specjalnie dla niego, a „zwykłą” płytę wydać osobno. Ostatecznie jednak skupiliśmy się na nagrywaniu Headache. Szczerze mówiąc, nie sądziliśmy, że to będzie rzecz dla niego. Okazało się, że bardzo mu się spodobało, no i nas wydał. Oczywiście Blue Tapes nie jest wytwórnią mainstreamową, ale jest bardzo ceniona w środowisku alternatywnym.

W jaki sposób wydanie płyty na Wyspach przełożyło się na obecną sytuację zespołu?

Prawdopodobnie w sierpniu jedziemy na mini trasę po Anglii wspólnie z innymi artystami z Blue Tapes – zespołem Father Murphy i eksperymentalnym gitarzystą Tashim Dorjim. Najpewniej zagramy też na festiwalu w Oksfordzie. Poza tym David wysyła naszą płytę recenzentom z całego świata, puszczały nas stacje radiowe w Wielkiej Brytanii czy we Francji. Oczywiście nie są to rzeczy mainstreamowe i nie chcemy być profesjonalnym zespołem, który gra 300 koncertów w roku i w ten sposób zarabia na życie. Zależy nam, by robić autonomiczne, czysto duchowe rzeczy, bez oglądania się na wybrany target.

www.terazrock.pl

FacebookTwitter