O Trupie Trupa mówi się ostatnio bardzo dużo i bardzo dobrze. Wszystko za sprawą ich nowej płyty, ‘Headache’, wydanej na zachodzie (…). Zazwyczaj cieszyliśmy się sukcesami polskiej elektroniki lub metalu, teraz czas pokazać także świetne przykłady niezależnego gitarowego grania i Trupa Trupa robi to doskonale” – anonsowali gdański zespół organizatory Open’era. O występ na festiwalu, a także o wrażenia z open’erowych koncertów St. Vincent, Swans, The Libertines i Thurstona Moore’a wypytaliśmy wokalistę Trupów, Grzegorza Kwiatkowskiego.
Olek Mika, Interia: Nowa płyta wydana w Wielkiej Brytanii. Znakomite recenzje zagranicą i w kraju. Koncert na Open’erze: wczesna pora, mega upał i jakieś dwieście osób przy scenie. Rozczarowanie?
Grzegorz Kwiatkowski: – Wiesz, nie. Zagraliśmy już na gdyńskim festiwalu trzy lata temu, z płytą “LP”. Wystąpiliśmy wtedy o 21:30 – mieliśmy więc teoretycznie świetny czas, a było dużo mniej osób niż teraz. Wiem, że jak na warunki Open’era i dwieście to niedużo, ale dla nas nawet dziesięć osób jest fajną sprawą.
– Oczywiście, jest tak, że jak publiczność jest większa to gra się łatwiej, ale radzimy sobie w każdych warunkach, ponieważ zdajemy sobie sprawę z tego, że muzyka którą gramy jest trochę poboczna – nie jest raczej przeznaczona dla większej liczby słuchaczy. I nie jest to problem, przyjmujemy taki stan rzeczy z pokorą.
Czyli nie było myśli w stylu “unikamy takich koncertów”, a raczej założyliście sobie, że “drążycie skałę”?
– Wybór czasu i godziny nie leżał w naszej gestii; jest tak, jak mówisz – “drążymy skałę”, bo wierzymy, że ma to sens. Nawet, gdyby nasz materiał nie był świetnie przyjmowany, też byśmy sobie grali. Oczywiście, nie ma co ukrywać, jeśli robi się coś własnym sumptem i jest się trochę z własnej woli wyizolowanym, to jest ciężej niż lżej. Gdy dostaje się bardzo pozytywne opinie, robi się trochę bezpieczniej i łatwiej. Nie ukrywamy, że te pochwały są bardzo przyjemne. Ale, z drugiej strony, jesteśmy zahartowani i bez nich na pewno dalibyśmy sobie radę.
– Wracając do gdyńskiego koncertu, nie był zawodem – nam się podobał. Grało nam się bardzo dobrze.
Patrząc z innej perspektywy, klub wypełniony dwustoma słuchaczami to całkiem fajne miejsce do grania, prawda? W jakich warunkach wolicie występować: gdy publiczność przychodzi specjalnie dla was, czy gdy macie przed sobą jedynie potencjalnych fanów – jak na festiwalach?
– Nam najbardziej odpowiada teatralna, wyizolowana atmosfera, liczą się dla nas warunki “pracy”: sprawy techniczne, odsłuchy. Wolimy grać w sytuacjach festiwalowych, bo tam te warunki są na wysokim poziomie. Najczęściej gramy więc na festiwalach. W klubach w większości zaplecze techniczne jest raczej minimalne i zwykle przygotowane pod zespoły albo stricte żywiołowo-rockowe, które i tak generują wokół siebie duże zamieszanie, albo pod elektronikę.
W Gdyni zagraliście cały album “Headache”. Tak teraz będzie wyglądał wasz koncertowy repertuar?
– Tak, w ciągu najbliższych miesięcy będziemy grali materiał z ostatniej płyty, ponieważ to jest jej czas. Owszem, zaczęliśmy już komponować nowe piosenki, bo potrzebujemy nowych bodźców i szukamy nowych kierunków. Ale na razie na koncertach będziemy promować “Headache”.
A czy można “Headache” traktować jako koncept album?
– Dobre pytanie by podkreślić, że każdy z nas może na ten temat mieć inną odpowiedź. W zespole są cztery osoby, panuje ustrój demokratyczny i każdy ma swoje podejście. Według mnie, ten materiał układa się w całość. Jest pewnego typu podróżą: od pseudo-wesołości do rozpadu. W dodatku wydaje mi się, że najciekawsze rzeczy dzieją się w momencie kulminacyjnym, w drugiej połowie płyty, gdy wszystko jest zagęszczone i ciemne.
Wróćmy jeszcze do Open’era; mało było w tym roku w line-upie imprezy zespołów rockowych. Masz wrażenie, że moda na muzykę gitarową, która – jak się wydawało – powróciła, znowu jest w odwrocie?
– Trudno ocenić. Ja sam mało słucham nowej muzyki gitarowej, bo ostatnio moim zdaniem niewiele dzieje się ciekawych rzeczy w obrębie tej stylistyki. Owszem, są świetne zespoły, jak np. Kristen, ale takie grupy zdarzają się raz na 20 lat. Nie dziwię się organizatorom, że tak ułożyli program festiwalu. Był moment, gdy za sprawą The Black Keys i Jacka White’a muzyka gitarowa miała się trochę lepiej, ale ten moment chyba już minął.
– Widziałem już po festiwalu, w internecie, open’erowy występ St. Vincent; w jej twórczości, oprócz gitary, jest bardzo dużo elektroniki i innych muzycznych i teatralnych elementów i jest to o wiele świeższe niż pomysły większości znanych mi rockowych zespołów. Nie twierdzę, że jakoś bardzo mi się jej muzyka podoba – nie do końca trafia w moją wrażliwość, ale jest to coś nowego i energetycznego.
– Z drugiej strony bardzo podoba mi się nowa płyta Sufjana Stevensa – jest oparta na tradycyjnym folkowym brzmieniu, a jest przy tym bardzo poruszająca i świeża.
A na koncert Thurstona Moore’a w Gdyni dotarłeś?
– Tak, byłem. Uważam, że jego nowy album jest gorszy niż dyskografia Sonic Youth, mimo to dość przyjemnie oglądało mi się ten występ. Mimo że jest to już chyba odcinanie kuponów.
Swans też pewno nie opuściłeś…
– W Gdyni widziałem ich drugi raz, więc – choć jest to świetna rzecz – ich występ nie był dla mnie wielkim szokiem. Ale fakt, że stają się coraz bardziej popularni jest dziwny. Teoretycznie nie powinni, bo są patetyczni, a w sensie nastroju – religijni, nie ma w ich twórczości ironii, żartu – wszystko jest bardzo serio, miejscami są nawet bardzo agresywni, a jednak słuchacze są w stanie ich “kupić”. To nastraja bardzo pozytywnie, bo oznacza, że ludzie nie wybierają tylko tego, co przyjemne i łatwe.
– Jeśli pytasz o składy rockowe, byłem też na The Libertines. Mimo, że bardzo lubię Pete’a Doherty’ego, to uważam, że próba czasu dla jego twórczości wypadła niekorzystnie. Chociaż jego solową płytę “Grace/Wastelands” uważam nadal za wybitną.
Sonic Youth i Swans można uznać za wasze inspiracje. Kogo, lub co, jeszcze byś tutaj wskazał?
– Obok tych wykonawców, których wymieniłeś, na pewno należy dodać The Beatles, bo to jest wspólna miłość członków Trupy.
– Ja w większości słucham muzyki poważnej, zwłaszcza w wykonaniu Glenna Goulda. Lubię Bacha, Schuberta, Mozarta – co wynika również z zachwycenia się melodią. Wydaje mi się, że muzykę postmodernistyczną, powojenną charakteryzuje coraz większe odejście od melodii, liczy się bardziej brzmienie i rytm. W sytuacjach postrockowych widać to chyba najbardziej. To droga, która prowadzi do coraz większego wyjałowienia i takie stylistyczne pozornie staromodne wolty, jak choćby ta na nowej płycie Sufjana Stevensa, nastrajają mnie bardzo dobrze wobec, miejmy nadzieję, melodyjnej i różnorodnej muzycznej przyszłości.