Skip to content

Wywiad na łamach Teraz Rocka

„Gdańska Trupa Trupa od czasu wydania płyty Headache w 2015 roku wciąż jest na fali wznoszącej. Jej melodyjno-psychodeliczne piosenki docierają w coraz to nowe zakątki globu, zbierając entuzjastyczne recenzje. A nowy album Jolly New Songs, który ukazuje się właśnie po obu stronach Atlantyku, ma szanse, by trafić do najbardziej liczących się nagrań współczesnej gitarowej alternatywy. Ta płyta to główny temat mojej rozmowy ze współzałożycielem grupy – poetą, wokalistą i gitarzystą Grzegorzem Kwiatkowskim.

Jakie to uczucie, kiedy syn Johna Peela puszcza waszą nową piosenkę na antenie BBC, a Sasha Frere-Jones pisze w „Los Angeles Times”, że Trupa Trupa jest jednym z najlepszych zespołów rockowych, jakie można obecnie usłyszeć na świecie?

Na pewno jest to przyjemne i miłe, ale tak naprawdę drugorzędne. Sensem istnienia naszego zespołu jest raczej swego rodzaju odrobienie duchowych lekcji – przyjaźń, spotykanie się na próbach i wspólne robienie piosenek, a następnie próba wyprodukowania ich tak dobrze, jak się da. Żebyśmy sami byli z nich zadowoleni. Bo w pierwszej kolejności robimy to wszystko dla siebie. Chociaż z drugiej strony nie ma co ukrywać, że w ostatnim czasie zadziało się wokół nas mnóstwo niesamowitych rzeczy. W BBC jesteśmy puszczani bardzo często, nie tylko przez Toma Ravenscrofta, ale też innych słynnych DJ-ów.

Większość polskich zespołów, którym udało się zaistnieć na świecie, bardzo intensywnie koncertuje. Wy stosunkowo rzadko gracie na żywo…

Masz rację, to jest dość nietypowe. Może rzeczywiście nie wykorzystujemy w pełni potencjału, jaki się przed nami otwiera – normalnie jak ktoś jest puszczany co chwilę w BBC, powinien od razu się zebrać i ruszyć w trasę po Anglii. Tylko że Trupa Trupa nie jest normalnym zespołem rockowym, a my jesteśmy nieco innymi ludźmi. Nie lepszymi, nie gorszymi, ale innymi. Mamy swoją skromniejszą drogę, skupiamy się na robieniu piosenek i przebywaniu razem w sali prób albo w studiu, a nie na podbojach.

A jednak wydajecie te piosenki na Zachodzie i można je usłyszeć nawet w bardzo odległych miejscach na świecie. Jak w ogóle do tego doszło?

To wszystko wydarzyło się w zasadzie przypadkiem – swego czasu naszą płytę ++ recenzował człowiek, który ma własną wytwórnię Blue Tapes & X-ray Records, zresztą z bardzo radykalnym i prestiżowym katalogiem artystów, jak Tashi Dorji, Katie Gately czy Mats Gustaffson. Zaproponował nam wydanie kolejnej płyty w Wielkiej Brytanii i tak się akurat złożyło, że to była pierwsza płyta, z której my sami byliśmy w pełni zadowoleni (Headache z 2015 r. – przyp. mś). Szybko pojawiło się sporo pozytywnych opinii na jej temat, z początku w środowiskach skupionych wokół magazynu „The Quietus”, potem zainteresowały się nią również amerykańskie media i tak to się potoczyło. Nieco później dostaliśmy również propozycję wydania zremasterowanej wersji Headache na winylu we francuskiej wytwórni Ici d’ailleurs. Wcześniej wydawało nam się, że ta płyta dotarła już naprawdę w wiele miejsc, ale nagle okazało się, że tych miejsc może być jeszcze dużo więcej.

Nowy album ukazuje się nakładem obu wspomnianych wytwórni jednocześnie…

Tak, postanowiliśmy wybrać drogę ewolucyjną zamiast rewolucyjnej i wydać Jolly New Songs wspólnymi siłami – chociaż mieliśmy wiele innych propozycji z różnych miejsc na świecie. Płyta ukazuje się równocześnie nie tylko w Wielkiej Brytanii i Francji, ale też w innych krajach europejskich i w Ameryce, natomiast polską opiekę nad jej wydaniem sprawuje Antena Krzyku.

Międzynarodowy sukces Headache musiał być dla was nie lada przeżyciem. Czy podczas pracy nad nowym materiałem czuliście w związku z tym jakąś presję?

Nie, my po prostu robimy sobie piosenki a potem nagrywamy płytę. Na pewno nie chcieliśmy robić Headache II, chociaż pewnie sporo zespołów mogłoby pójść tą drogą. Wydaje mi się, że ostatecznie udało nam się stworzyć coś innego, że to jest kolejny krok na drodze naszej ewolucji. Nowa płyta jest dla nas samych dużo mniej oczywista i bardziej zagadkowa niż Headache – przy całym szacunku dla tej ostatniej, która była jednak w pewnym sensie tradycyjnym albumem psychodelicznym. Ale z jednej i drugiej płyty jesteśmy tak samo zadowoleni.

Tytuł Jolly New Songs jest przewrotny, ale paradoksalnie dobrze oddaje charakter nowych piosenek – można tu znaleźć najbardziej pogodne i przyjazne dla ucha fragmenty, jakie kiedykolwiek nagraliście. Skąd taki zwrot w kierunku „jasnej strony”?

Na pewno jest tu inna energia niż na Headache, ale wydaje mi się, że ta „jasność”, o której mówisz, jest pozorna. Że w ogóle na tej płycie mało co jest oczywiste. Jak w piosence Only Good Weather, która rzeczywiście brzmi pogodnie, ale równocześnie jest przełamana częścią psychodeliczną. Moim zdaniem na tym właśnie polega wartość tego materiału – że ja sam do końca nie wiem, czy to jest śmieszne, przewrotne czy jeszcze jakieś inne. Na pewno jest dziwaczne. A wbrew pozorom dość trudno jest zrobić dziwaczne piosenki w tradycji muzyki gitarowo-psychodelicznej. Uważam, że Jolly New Songs potrzebuje minimum trzech przesłuchań, żeby się w pełni otworzyć.

Pierwszy kontakt z nową płytą może zaskoczyć liczbą niespodziewanych zwrotów akcji i wielością inspiracji – od klasycznej psychodelii i beatlesowskich melodii, przez postrock, dream pop po klimaty wręcz gotyckie…

O dziwności i różnorodności tej muzyki najlepiej chyba świadczy fakt, że kiedy dostaliśmy pierwsze miksy, w ogóle nie mogliśmy się zdecydować na wspólną wersję tracklisty. Każdy z nas słyszał to inaczej. Te piosenki były dla nas jak puzzle, dawały mnóstwo różnych możliwości ich wzajemnego ułożenia. Mieliśmy też trochę problemów z wyborem piosenki na singel. Zdecydowaliśmy się ostatecznie na To Me – i okazało się, że to był dobry wybór, o czym świadczy choćby częstotliwość, z jaką pojawia się na antenie BBC i innych prestiżowych stacji radiowych typu WFMU, KEXP lub The Current.

Spore wrażenie zrobił na mnie utwór Coffin – urocza miłosna piosenka o wspólnym leżeniu w trumnie i płonącym świecie, w dodatku z hałaśliwą, psychodeliczną końcówką. Taka przewrotność zawsze była dla mnie kwintesencją stylu Trupy Trupa…

Ja też bardzo lubię tę piosenkę i to będzie drugi singiel. Ale mam wrażenie, że ta przewrotność, o której mówisz, ewoluuje razem z naszą muzyką. Kiedyś stosowaliśmy bardziej oczywiste paradoksy – np. smutna piosenka i wesoły tekst albo na odwrót. Teraz również te paradoksy się pojawiają, jednak nie są już tak jednoznaczne, można je odczytywać na różne sposoby. Jest na tej płycie wiele warstw znaczeniowych, mimo że tekstowo nigdy jeszcze nie było tak ubogo. Są tutaj rzeczy bardzo minimalistyczne, bardzo powtarzalne – To Me czy Love Supreme mają w tekście tylko po dwa-trzy słowa. Wydawałoby się, że to jest powtarzanie w kółko tego samego, ale w rzeczywistości to nie jest to samo. Tylko trzeba po prostu wgryźć się nieco głębiej w tę muzykę.

Skoro mowa o powtarzaniu – pojawiają się tutaj wątki znane już z poprzednich płyt, jak choćby spadanie czy „nienarodziny”. Co w nich jest, że wciąż do nich wracacie?

Masz rację, jak robimy sobie szkice piosenek, to takich ze słowem falling mamy zwykle kilkanaście (śmiech). Ale to są wszystko rzeczy bardzo intuicyjne. Teksty w dużej mierze powstają na próbach, śpiewamy sobie coś pod nosem, a dopiero potem to zapisujemy i sprawdzamy, czy w ogóle ma sens. Zwykle dajemy teksty do sprawdzenia naszym znajomym, którzy albo są native speakerami albo lektorami języka angielskiego. Zresztą sam fakt, że nasze piosenki są puszczane głównie poza Polską świadczy o tym, że teksty są odczytywalne, a przy tym ciekawe dla ludzi w innych krajach. Weźmy choćby tekst Oh, Way / To Me, który w dosłownym tłumaczeniu znaczy O drogo do mnie – no i tutaj pytanie, czy takiej formy można w ogóle użyć w języku angielskim. Na początku wydawało nam się, że to niepoprawne, ale w pewnym momencie jeden z naszych przyjaciół podrzucił nam fragmenty wierszy Walta Whitmana, które również zaczynały się od Oh, Way. Czyli okazało się, że zastosowanie takiego sformułowania może być jednak uzasadnione.

Zawsze podkreślałeś, że na równi z muzyką inspiruje Cię filozofia i literatura – m.in. Schopenhauer czy Thomas Bernhard. Co czytałeś tym razem?

Na pewno każdy z nas wnosi równie dużo do tej muzyki, więc nie można powiedzieć, że tylko ja i moje lektury mają tutaj znaczenie. Wszyscy robimy na co dzień trochę co innego – Wojtek Juchniewicz jest malarzem, Tomek Pawluczuk grafikiem, a Rafał Wojczal fotografem i filmowcem. Efekt końcowy to miks wszystkich naszych inspiracji. Myślę też, że trochę już wyrośliśmy z obudowywania naszej muzyki nazwiskami pisarzy i filozofów. Oczywiście twórczość różnych osób wciąż ma na nas duży wpływ i wciąż jest w nas dużo pesymizmu, ale nie ma potrzeby budować na tym jakiejś wartości dodanej, w oderwaniu od samej muzyki.

W piosence None Of Us pojawiają się wyraźne nawiązania do Biblii…

To jest akurat tekst Wojtka Juchniewicza, więc nie mogę ci do końca powiedzieć, co go zainspirowało do jego napisania. Ale rzeczywiście jest w tej piosence jakiś pierwiastek religijny czy może raczej rytualny, hymniczny. Na Headache podobny charakter miał utwór Give’em All. Chyba im jesteśmy starsi, tym jednocześnie trochę mniej głupsi i przestajemy wstydzić się różnych rzeczy – choćby właśnie powiązanych z duchowością czy religią. Szafowanie paradoksami ma oczywiście swój urok i swój czas, obecnie jednak wydaje nam się nieco zbyt efekciarskie. Dużo bardziej pociąga nas wieloznaczność, nieoczywistość. Jak choćby w piosence Love Supreme, która ma bardzo smutną, wręcz gotycką melodię, a jednocześnie tekst mówi o tym, że miłość jest najwyższa i najważniejsza. Czy to jest utwór przewrotny, prześmiewczy, czy raczej rytualny, przepełniony duchowością zaśpiew? Ja sam tego nie wiem. Bardzo trudno to jednoznacznie zinterpretować.

Po wydaniu Headache pojawiła się opinia, że wasza muzyka w tym kształcie raczej nie mogłaby powstać na Zachodzie, że jest w niej jakiś specyficzny pierwiastek lokalny. Zgadzasz się z tym?

Mnie to bardzo ucieszyło. Tym bardziej, że chwilę wcześniej rozmawiałem z kimś, kto powiedział mi, że nie ma sensu przywożenie drewna do lasu – mając oczywiście na myśli świat zachodniej muzyki alternatywnej. Podrabianie czegoś, co jest w danym momencie popularne może się skończyć nieprzyjemnie, bo są ludzie, którzy robią to lepiej. Choćby dlatego, że angielski jest ich pierwszym językiem, a przy tym są zwykle dużo bardziej osłuchani niż Polacy. Natomiast jeśli nasza muzyka ma w sobie coś innego, jakiś naddatek – przy czym niekoniecznie chodzi tutaj o „polskość” – to mogę się tylko z tego cieszyć. Autor tej recenzji pisał, że brzmimy trochę jak połączenie wczesnego Pink Floyd i Radiohead, ale jest tam jeszcze jakiś dodatkowy element, za który być może odpowiedzialne jest miejsce, z którego pochodzimy. I pewnie tak właśnie jest. Być może słychać u nas coś, czego wiele osób na Zachodzie nie robi, bo np. uważa za niemodne. A my po prostu gramy dla siebie i robimy to, co nam się podoba, bez oglądania się na rzeczy, które są akurat popularne w danym sezonie. I jeśli potem docenia nas ktoś, kto jest naprawdę cenionym ekspertem od muzyki i kto pół życia spędził na szukaniu nowych, ciekawych zjawisk w tej dziedzinie, to jest to naprawdę bardzo miłe. Na świecie jest tyle różnych zespołów, że taka osoba naprawdę musi mieć dobry powód, żeby puszczać w swojej audycji piosenki jakichś ludzi z Gdańska, o których nigdy wcześniej nie słyszał.

Wciąż podkreślasz, że gracie przede wszystkim dla siebie. A sięgacie czasem po cudze utwory?

Nie. Dopiero niedawno mieliśmy pierwszą taką sytuację, kiedy ktoś nas o to poprosił. Nasza francuska wytwórnia obchodzi właśnie 20-lecie istnienia i z tej okazji ma powstać prezent-niespodzianka dla jej założyciela – to będzie płyta, na której każdy artysta wybiera sobie innego artystę i przerabia jakiś jego utwór. No i wybraliśmy sobie piosenkę Yanna Tiersena z filmu Amelia. Oczywiście zrobiliśmy ją całkowicie po swojemu, tak że tej Amelii praktycznie w ogóle tam nie słychać, chyba są też słowa falling (śmiech). Ale to jednorazowa akcja i o ile mi wiadomo nie będzie tego można nigdzie posłuchać, tylko na tej okolicznościowej płycie.

Macie jakąś strategię na najbliższą przyszłość?

Na pewno chcemy grać trochę więcej koncertów. Już teraz gramy ich więcej niż kiedyś. Mamy też całkiem sporo zaproszeń z różnych ciekawych miejsc, m.in. z bardzo dobrych klubów w Nowym Jorku. Jednak z drugiej strony nie jesteśmy typowym zespołem rockowym ani nie mamy już 18 lat, żeby wszystko rzucić i jechać na koncert. Podchodzimy więc do tematu z pewną podejrzliwością, ale staramy się otwierać na różne nowe rozwiązania, testować kolejne możliwości. Nie mamy przy tym żadnych wielkich oczekiwań ani ciśnienia na jakąś międzynarodową karierę. W ogóle nie chcemy być brani pod uwagę w peletonie pod hasłem „Polacy podbijają świat”, bo to wszystko ma bardzo krótkie nogi i jest nierealne. Robimy swoje i cieszymy się, jeśli ktoś to docenia. A jeśli w tym momencie o coś walczymy, to głównie o to, by grać dobre koncerty nawet wówczas, gdy warunki są niesprzyjające. Kiedyś graliśmy głównie na festiwalach i byliśmy trochę rozpieszczeni taką sytuacją. Zastanawialiśmy się potem, jak tu sobie poradzić, kiedy w klubie są dwa odsłuchy zamiast czterech. A prawda jest taka, że dobry zespół powinien sobie poradzić w każdych warunkach.

Rozmawiał: Marek Świrkowicz”

www.terazrock.pl

FacebookTwitter